Wczesny ranek zapowiada dobrą pogodę, oczywiście to jeszcze o niczym nie przesądza. Otwieram Liturgię Godzin i rozpoczynam dzień od porannej modlitwy. Ty wiesz, że dziś czeka mnie trudna wyprawa do wioski, której jeszcze nie znam, o której wiem, że jest po drugiej stronie gór okalających Salcabambę, i że droga, jak mówią miejscowi, nie jest najlepsza – zresztą też jej nie znam. Oby nie padało i przyszedł umówiony człowiek, który pokaże mi drogę. Jezu ufam Tobie!
Stawiam czajnik na gazie i przygotowuję
śniadanie, prawie jak co dzień - quaker (rodzaj owsianki na wodzie) z
płatkami kukurydzianymi. Proste, szybkie i pożywne. Szykuję też od razu drugie
śniadanie, które dziś będzie robiło za obiad i pewnie kolację. Cztery bułeczki
z serem żółtym, będą mi musiały wystarczyć, no i jeszcze dwa jabłka i banan J
Czajnik już gwiżdże, można zalać herbatę. Za oknem robi się szaro od chmur,
będzie padać. Zapowiada się ciekawie.
O godzinie 9.00, jak w każdą
niedzielę, Msza Święta w parafialnym kościele w Salcabambie. Tak wiec godzina
8.00 jestem już w kościele. Uruchamiam dzwony
(nagranie CD i głośniki na wieży) po raz pierwszy. Przygotowuję wszystko do
Mszy Świętej – w parafii nie ma ministrantów. Zaczyna padać deszcz. Rzut oka na
zegarek, tak… można dzwonić drugi
raz. Siadam w ławce z Liturgią Godzin z nadzieją, że może właśnie dziś ktoś
przyjdzie, by skorzystać ze sakramentu pokuty.
Kolejne psalmy…, już czas - trzecie
dzwony – taki zwyczaj. Jeśli nie zadzwonię trzy razy, nikt nie przyjdzie.
Miałem już tego dowód nie raz, gdy zabrakło prądu, po pierwszym albo drugim
dzwonieniu. To nic, że ogłaszałem, że Msza będzie każdego dnia o wyznaczonej
godzinie. Nie było trzech dzwonów - nikt nie przyszedł.
Kończę modlitwę
Przedpołudniową. W kościele cisza, ludzi brak. Nawet znajomy pies dziś nie
wszedł do środka, jak to zwykle miewa w zwyczaju. No cóż… Idę do zakrystii, wkładam szaty liturgiczne…
już 9.00, pora rozpoczynać Mszę… jeszcze minuta… może ktoś jednak przyjdzie…
9.03 … jest, jest… do kościoła wchodzą trzy osoby. Dwie starsze babcie i jeden
dziadek. Wychodzę do ołtarza, nie mogę dziś dłużej czekać. Po tej Mszy mam
przecież daleki wyjazd. W trakcie aktu pokutnego pojawia się znajomy pies J a za
nim wchodzą kolejne cztery osoby z dwójką małych dzieci. Do końca Mszy, nikt więcej
nie przyszedł.
Ciągle siąpi. Ogłoszenia i
błogosławieństwo. Wciąż nie widzę człowieka, który miałby być przewodnikiem
dzisiejszej wyprawy. Gaszę świeczki i Paschał, chowam kielich i ampułki,
przykrywam ołtarz. Dziękczynienie po Mszy. Jak
nikt nie przyjdzie, to jak ja trafię do tej wioski… do tego jeszcze ta pogoda…
Mój wzrok pada na obraz Jezusa Miłosiernego … Słowa Ewangelii jeszcze raz
zabrzmiały w mym sercu: „Tomaszu
uwierzyłeś, bo mnie ujrzałeś, błogosławieni, którzy nie widzieli a uwierzyli…”
Jezu ufam Tobie!
Robię się spokojniejszy.
Zamykam kościół i wracam na plebanijkę. Pakuję do auta walizkę – zestaw
„Misyjnego Księdza” i torbę ze śniadaniem i innymi przydatnymi rzeczami.
Pozostaje mi tylko czekać na przewodnika. Mija pół godziny, nikt nie
przychodzi. W tym czasie niebo się nieco przejaśnia, nawet czasami słonko
rozbłyśnie swym pełnym blaskiem… Będzie
dobrze.
Idę do Centrum Zdrowia, tam
mają mapę regionu, zrobię jej zdjęcie i w drogę… Się przeliczyłem, mapy nie mają,
ale może znajdzie się człowiek, który ze mną pojedzie w charakterze
przewodnika, muszę tylko poczekać chwilę…
Wyprowadzam auto i czekam… Mija
10 minut…, czekam…, gaszę silnik…, czekam… Zza zakrętu wyłania się dwóch
młodzieńców… idą w moją stronę…
* Hola Padre,
como estas… hemos venido de Pucayacu, para ser guias de Usted. (Witaj Ojcze, jak się masz… przyszliśmy z
Pucayacu, żeby być Twoim przewodnikiem)
· Bogu niech będą dzięki.
Jeden z nich pobiegł do Centrum
Zdrowia poinformować, że nie trzeba już fatygować, tego kogoś, kto miał mi
pomóc.
10.45 ruszamy do Pucayacu.
Młodzieńcy (17 -18 lat) zapewniają, że droga jest przejezdna. Wyszli z wioski
przed siódmą, tylko że deszcz był i dlatego tak późno przyszli. Mówią, że za
2-3 godziny dojedziemy.
· Ale, ale… zaraz, zaraz…, jak to za 2-3 godziny… autem?! Przecież, Wy, na nogach pokonaliście tę trasę w ok 3 i pół godziny!
* Si Padre
· No więc??
· No więc??
* Padre a
Salcabamba hay una bajada no mas. (Ojcze do Salcabamby jest tylko zejście,
nic więcej)
No to, już dla mnie wszystko jasne.
Czeka nas „wspinaczka”, tylko jak długa? Początek drogi nawet w miarę, zresztą
ten odcinek akurat znałem z innej wyprawy. Znów zaczyna siąpić. W Yuracc Yacu
pokazują mi odbicie – ostro w lewo i… od tego momentu poznaję nowa drogę.
Już za następnym zakrętem
pierwsze problemy – kamienie…, dużo kamieni… wielkich kamieni… Chłopcy muszą
wysiąść z auta i odrzucać te największe robiąc przejazd.
Ten odcinek mamy za sobą. Młodzi
zaczynają objaśniać, że dalej też są kamienie, no i rozpadliny, no i mostki w nienajlepszej
kondycji… ale żebym się nie martwił, bo da się przejechać – dwa tygodnie temu
jeden ze wsi przejechał tą drogą prawie do końca…
· Prawie
do końca…??? Dwa tygodnie temu…??? Przecież to kawał czasu, stan drogi w tym
czasie mógł się całkowicie zmienić, zwłaszcza, że prawie codziennie padał
deszcz!!! Iść na nogach, albo jechać konno, bądź na ośle, czy mule to nie to
samo, co autem. A droga miała być przejezdna!
* Padre no te preocupes, se puede… (Ojciec
się nie martwi, da się…)
No tak…, zapomniałem, że dla
miejscowych PRZEJEZDNA nie musi oznaczać tego samego, co dla mnie – zresztą jak
wiele innych spraw.
Pozostaje mi tylko, „nie
martwić się” i zdać się na moich młodych przewodników.
Jezu ufam Tobie!
Jezu ufam Tobie!
Poruszamy się przeważnie z
prędkością idacego pieszo człowieka, napęd 4x4, jedynka, max. dwójka,
z rzadka trójka. Co jakiś czas, chłopaki wyskakują z auta pousuwać kamienie,
albo by mnie pokierować w przejechaniu pomiędzy rozpadlinami, że o mostkach nie
wspomnę.
Jedziemy…, im wyżej, tym
gorzej… ciągle siąpi… jedziemy w chmurach… mój wysokościomierz wskazuje już
4000 m.n.p.m. Przewodnicy mówią, że już blisko do przełęczy. Rzeczywiście,
kilka zakrętów i jesteśmy na przełęczy 4080 m.n.p.m.
Teraz
już tylko zjazd… droga wcale nie lepsza a czasami nawet gorsza niż wcześniej.
„Schodzimy” poniżej pułapu chmur, w dole moim oczom ukazuje się mała wioska…
tak to Pucayacu. Procedura nawigowania mnie przez moich przewodników powtarza
się jeszcze kilka razy… szczęśliwie pokonujemy kolejne przeszkod, ale do czasu…
* Padre aqui
quedamos el Auto, no se puede mas, bajamos con pie… (Ojcze, tu zostawiamy auto, dalej się nie da,
schodzimy na nogach).
Stawiam
auto w bezpiecznym i w miarę szerokim miejscu, zabezpieczamy koła kamieniami,
jednemu wręczam walizkę, drugiemu torbę, ja do ręki biorę aparat, no i w drogę.
Schodzimy lekko na przełaj, małą ścieżyną.
No i już wiem dlaczego dalej
się nie dało autem. W pewnym miejscu droga zmieniła się w wielką rozpadlinę. Yeferson
szybko mi wyjaśnł, że to przez ciągle padające u nich deszcze - to dlatego
ludzie chcieli, by Padre przyszedł do wioski i się pomodlił.
Po ok
30 minutach byliśmy już we wiosce. Wskaźnik wysokości wyświetla 3670 m.n.p.m. Ktoś zabił w dzwon obwieszczając nasze przybycie. Ludzie powoli zaczęli się
schodzić do kaplicy…, miałem czas na drugie śniadanie, a raczej obiad…, na
zegarze czternasta z minutami.
Chwilę później, pierwsi petenci, chodzi o chrzest dzieci. Okazało się, że ostatni
misjonarz, był tu kilka ładnych lat temu, wg mieszkańców ok 7 lat – i niestety
jest to możliwe. W sumie zapisałem 9 dzieci do chrztu.
Już
nie siąpi, leje jak z cebra. Ludzie podchodzą i pozdrawiając mnie zaczynają się
skarżyć, że z tym deszczem, to jest tak codziennie od grudnia, że pola
poniszczone, że droga tak samo, że ziemniaków nie mogą posadzić i fasoli ani
grochu, bo zgnije, i że niektórym domy się zawalają… Niech Padre się pomodli,
pobłogosławi… Niech Bóg się zlituje nad nami…
Słucham
i patrzę…, w niektórych oczach widzę łzy…, na każdym kroku ludzka bieda aż
nadto jest tu widoczna …
Jezu ufam Tobie.
Jezu ufam Tobie.
Do
kaplicy schodzą się ciągle nowi mieszkańcy Pucaycu i nie tylko, są również
reprezentanci z pobliskich osad i wiosek. Wiedzieli, że dziś tu będę - szef
wioski wysłał swojego przedstawiciela do Salcabamby jeszcze tydzień przed
Świętami, aby mnie tu „ściągnąć”. Wizytę zaplanowaliśmy właśnie na Niedzielę
Miłosierdzia. Stąd ludzie dobrze wiedzieli o moim przybyciu i licznie przyszli
na Mszę, by modlić się o błogosławieństwo dla całej wioski i okolicy.
W
Godzinie Miłosierdzia rozpoczynamy Mszę Świętą o błogosławieństwo dla Pucayacu,
o dobra pogodę i dobre zbiory. Śpiewam i odpowiadam sobie głównie sam, ale czy
mogę się temu dziwić, albo mieć za złe tym ludziom, którzy od lat nie byli na
Mszy… Wierzą wiarą dziecka, wierzą że Bóg jest Stworzycielem i Zbawicielem
Świata i że jedynie Bóg może zmienić ich sytuację – to mi wystarcza, mogę
śpiewać sam i sam sobie odpowiadać – Bóg zna ich serca, wiem, że im
pobłogosławi, nawet gdy słabo znają modlitwy i gdy mylą się odmawiając Ojcze
nasz…
W kazaniu
mówię im o Bożym Miłosierdziu, o tym, że wierzyć Bogu znaczy żyć wg Jego
przykazań. Mówię o potrzebie modlitwy, tj. rozmowy z Bogiem każdego dnia, o
swoich radościach i smutkach, że trzeba Boga prosić nieustannie o
Błogosławieństwo, bo On nas Kocha, bo Posłał swojego Syna, aby nas odkupił na
Krzyżu z grzechu i wszelkiego zła i pragnie, aby każdy z nas odpowiedział mu na
tę Miłość swoją miłością.
Słuchają
z uwagą, kiwają głowami, „mruczą” pod nosem si
Padre, si Padre… Ufam, że po części rozumieją treść przesłania – choć z
drugiej strony zdaję sobie sprawę, że wcale tak nie musi być, wszak większość z
nich, głównie starsi, ledwie znają hiszpański, przecież na co dzień posługują
się językiem quechua.
Jezu ufam Tobie!
Jezu ufam Tobie!
Na
Ojcze Nasz… przestaje padać. Wychodzi słońce. Na twarzach pojawia się
uśmiech… Przed błogosławieństwem
poświęcam wodę – dla ścisłości, kilkanaście wiader wody – i błogosławię
zgromadzonych – oczywiście muszę przejść pomiędzy nimi i każdego tą
pobłogosławioną wodą mocno skropić – na twarzach maluje się Radość.
Po
Mszy Świętej rozpoczynam ceremonię Chrztu Świętego. Objaśniam jego znaczenie i
obowiązki rodziców i chrzestnych względem wychowania religijnego dzieci…
Jezu ufam Tobie!
Jezu ufam Tobie!
I tak
jedno po drugim …chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.
Powoli
dobiega końca wizyta w Pucayacu – każdy z osobna chce podziękować za odwiedziny
i za Mszę Świętą. Błogosławię dzieci i staruszków wychodząc z kaplicy, każdemu
ściskam dłoń i zwyczajowo klepię po ramieniu. W twarzach odbija się słońce,
jest Radość.
Teraz już tylko droga powrotna. Szef wioski deleguje jednego pana, będzie moim
przewodnikiem do przełęczy, dalej już sobie poradzę sam – kamienie już
uprzątnięte, a mostki… z góry łatwiej, więcej widać, też sobie poradzę.
Jest
16.45 ruszamy piechotą w górę, do auta –
jest nieźle – zasapany i spocony jak koń po westernie, ale radosny. Autem jest
gorzej… znów muszę być nawigowany… szczęśliwie jednak osiągamy przełęcz…
ponownie w chmurach… robi się zimno. Dziękuję memu przewodnikowi i ruszam w dół
do Salcabamby, jak dobrze pójdzie jeszcze
dziś pojadę do Pampas.
Nowych
kamieni na drodze nie było, dosyć sprawnie pokonałem też mostki i ogólnie
dobrze się jechało. Do Salcabamby dotarłem już o 19.30 a do Pampas dojechałem
na 21.30
Cały
i zdrowy, trochę ubrudzony, zmęczony i głodny, ale naprawdę
Szczęśliwy
w Misyjnym Posługiwaniu.
Jezu ufam Tobie!