Każda wizyta duszpasterska, w jakiejkolwiek wiosce, musi być wcześniej zaplanowana i zapowiedziana. Bez tych działań nasza wizyta przeszłaby bez większego zainteresowania.
Dlaczego? A no dlatego, że ludzie zajęci są swoimi sprawami – głównie pracą na swoim poletku, bądź wypasem wszelkiej maści bydła. Tak więc nie odwiedza się wiosek bez wcześniejszej zapowiedzi, bądź bez zaproszenia od konkretnej rodziny, czy całej społeczności wioski.
Powód naszej wizyty w
Muchca były dwojaki. Zostaliśmy
poproszeni o sprawowanie mszy świętych.
W pierwszym dniu chodziło o mszę w pierwszą rocznicę śmierci głowy
rodziny – zakończenie żałoby. W drugim dniu z rana miała być sprawowana msza
święta, tzw. zbiorowa, za zmarłych z całej wioski (coś w rodzaju naszych
wypominek). Po mszy miały być chrzty, a w południe śluby. Wszystko jasne,
zapowiedziane i zaplanowane z miesięcznym wyprzedzeniem – ma się rozumieć, że rodzina
była w kancelarii parafialnej, by wszystko ustalić jak należy. No i trzeba
powiedzieć, że wszystko było niemal tak, jak było zaplanowane J - niemal,
nie licząc poślizgnięć czasowych i dodatkowych atrakcji.
W ciągu kolejnej pół godziny zeszła się rodzina i można było rozpoczynać mszę świętą w intencji zmarłego przed rokiem męża i ojca – głowy rodziny.
Żałoba po bliskim
zmarłym z rodziny jest ważnym elementem ludowej tradycji. Trwa ona rok czasu i
właśnie w pierwszą rocznicę ma miejsce coś w rodzaju zakończenia żałoby.
Wygląda to miej więcej zawsze tak samo. Na ten dzień schodzi się cała rodzina. Jest
msza święta w intencji zmarłego, modlitwa i dalsze czuwanie przy jego grobie na
cmentarzu – jest to dobra okazja, by
pogadać, pożuć liście koki i wypić piwo, czy inny napój, czasem coś
przekąsić – wszystko odbywa się oczywiście na grobie zmarłego i trwa najczęściej
do zmroku. Po czuwaniu na cmentarzu najbliższa rodzina idzie na kolację i
dalsze czuwanie, tym razem już w domu zmarłego. Otóż, w jednej izbie stawia się
mały „ołtarzyk” ku pamięci zmarłego, przy którym całą noc pali się w świece i
czuwa – trwa to do świtu, wtedy dopiero wszyscy idą na spoczynek.
Tego dnia tak naprawdę
i mocno uświadomiłem sobie, że jestem przecież na misjach. Ludzie tak tu żyją –
Ci u których byliśmy, uchodzą za nieco bardziej zamożnych we wsi – pozostali żyją
jeszcze „skromniej”. Tak, życie na peruwiańskiej wsi nie jest łatwe – to głównie
ciężka praca i jeszcze raz ciężka praca. Teraz wiem już z całą pewnością, że zrozumieć
tych ludzi, można tylko wtedy, gdy doświadczy tego ich życia. Takie życie uczy
nie tylko pokory i uczy czegoś znacznie więcej.
Tej nocy sobie nie
pospaliśmy – nie dało się, dzieciaki mały „raj na ziemi” – gdy dorośli zajęci
byli czuwaniem one harcowały w najlepsze, dopiero interwencja ks. Krzysztofa ok
pierwszej w nocy przyniosła nieznaczną poprawę sytuacji i można było trochę
podrzemać. O piątej z hakiem wczesno ranna krzątanina domowników skutecznie
zakłóciła nasz spoczynek. O spaniu już nie było mowy, można więc było wczesno
poranną modlitwą rozpocząć nasz dzień J
Szybka toaleta poranna, spakowanie plecaków i byliśmy gotowi do śniadania.
Gospodyni
zaprosiła nas do kuchni – cuy (świnki
morskie) już były aktywne, wcinały z „podłogi” przyniesioną trawę – na śniadanie
była tutejsza zupa z kukurydzy – ks. Krzysztof dzielnie jej sprostał, ja
wymówiłem się kłopotami żołądka i ograniczyłem śniadanie do herbatki z koki i
słonych ciasteczek.
W całym obejściu domu
zaczynał się już niezły ruch – po żałobie zakończonej nocnym czuwaniem
przyszedł czas na odkładane do tej pory uroczystości rodzinne – chrzty i śluby –
przygotowania ruszyły „pełną parą”. I już wiedzieliśmy, że tego dnia poślizg
czasowy mamy jak w banku. Spokojnie więc ruszyliśmy do kaplicy, dając czas i
swobodę przygotowań całej rodzinie.
Około południa rozpocząłem ceremonię chrztu świętego –
ostatecznie udzieliłem tego sakramentu dziesiątce dzieci.
"Klasyczny" strój Urzędnika - ten z nr 2 |
Mogłem więc rozejrzeć się
po placu i zrobić trochę zdjęć. Było naprawdę wiele ludzi. Cierpliwie siedzieli
na trawie, czekając na ślub i wesele. Moją uwagę przykuły trzy specyficzne namioty,
które pojawiły się na rogach placu – jak się dowiedziałem od ludzi, były one skonstruowane
specjalnie dla nowożeńców i miały stanowić dla nich miejsce schronienia i
odpoczynku w trakcie całego dnia weseliska, które miało być właśnie na tym
placu – taki zwyczaj.
Po ślubie oczywiście obowiązkowa sesja zdjęciowa, po czym
udaliśmy się na zaproszony obiad do
sąsiedniego domu (ściślej mówiąc do gospodarskiego obejścia).
W podwórzu domostwa
ustawiony był duży stół, który nosił już ślady wcześniejszej uczty
(pewnie częścią z tego, co wisiało nad nami) – poszło mu całkiem nieźle.
Moja pierwsza wyprawa
misyjna - Muchca (Mućka) z pewnością pozostanie na długo w mej pamięci i sercu J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz