Niewątpliwie ważna chwila w historii wioski. Po
walnym zebraniu wszystkich jej mieszkańców zadecydowano o zmianie
przynależności do Distrito Surcubamba na rzecz Distrito Quishuar. Lokalne
władze już zatwierdziły wszystkie potrzebne do tego dokumenty i pozostaje tylko
czekać na decyzję władz centralnych w Limie – wydaje się, że to tylko kwestia
czasu i zmiana granic distritów stanie się faktem. Powodem takich decyzji jest
oczywiście „budowa elektrowni”.
Ta
ogromna inwestycja zmienia rzeczywistość całej okolicy, nie tylko
Jatuspaty. Przede wszystkim zmienia się infrastruktura drogowa całego regionu.
Zaczęto poszerzać już istniejącą drogę oraz budować zupełnie nową, która ma
prowadzić do nowej elektrowni. Prace trwają w ogromnym tempie - wiąże się to z
utrudnieniami ale warto je przecierpieć, bo będzie znacznie łatwiej i
bezpieczniej poruszać się w tym rejonie.

Wspomniana
Jatuspata ma mieć znacznie bliżej do głównej drogi (może kiedyś doprowadzą też
drogę do samej wioski) -
oto powód decyzji o zmianach terytorialnych i przynależności
do distrito Quishuar – będzie łatwiej o wszelkie sprawy urzędowe i „kontakt” ze
światem.
W
tym kontekście rodzi się też problem przynależności parafialnej Jatuspaty. Do
tej pory wioska przynależy terytorialnie do Surcubamby, ale przy zmianie
Distrito, będą na terenie należącym do Quishuar, które należy do parafii
Salcabamba – jak więc będzie z przynależnością parafialną trzeba będzie ustalić
z ks. biskupem i zainteresowanymi stronami. Ta decyzja może oznaczać dla mnie
zwiększenie parafii dla ks. Krzysztofa zaś zmniejszenie parafii – radość to i
smutek - hmm… J
Na
długo w pamięci pozostanie mi droga do Jatuspaty - a raczej połowa tej drogi J
Korzystając
z wolnego dnia wraz ze wspomnianym już ks. Krzysztofem oraz ks. Mariuszem,
pracującym w Marko (sąsiednia diecezja), postanowiliśmy zrobić mały rekonesans
po okolicy. Ks. Krzysztof, doświadczony już misjonarz, zaproponował nam
caminatę do Jatuspaty od strony San Lorenzo. Plan był bardzo prosty,
„zrobić” połowę drogi do Jatuspaty, tj.
do wiszącego mostu na rzece Mantaron i powrót do fundo San Lorenzo, i dalej do
domu, do Pampas. Miała to być taka mała zaprawa dla ks. Krzysztofa przed
planowaną przez Niego wizytą z Jatuspacie na koniec miesiąca, dla mnie zaś była
to okazja poznania kolejnych zakamarków parafii.
Ruszyliśmy
z Pampas o 6.00, najpierw autem do fundo San Lorenzo (półtorej godz. drogi ),
tu kończyła się „droga”, którą można było pokonać autem.
San
Lorenzo to stara i niestety mocno zaniedbana kolonialna hacienda, wokół której
do dziś znajdują się pola uprawne i plantacje.
Stad właśnie rozpoczyna się
jedna ze ścieżek prowadzących do Jatuspaty – najdłuższa, bo ok. 9 godzinna. Wg
informacji ks. Krzysztofa do mostu mieliśmy ok 3 godz. zejścia. Nie było na co
czekać, z odpowiednim zapasem wody i jedzenia ruszyliśmy drogą.
Woda jest
tu najważniejszym element ekwipunku, po
drodze nie ma bowiem żadnego źródła a temperatura i palące słońce mocno dają
się we znaki, gdyż trzeba zejść na poziom 1400 m. n.p.m. szybko się okazało, że
droga nie będzie łatwa. Już na początku musieliśmy szukać możliwego obejścia
miejsca w którym osuwisko zniszczyło doszczętnie naszą dróżkę.
Dodatkową trudność
stanowiło bardzo strome zbocze. Szczęśliwie udało się nam pokonać ten niezbyt
miły odcinek drogi i mogliśmy, już bez niespodzianek, kontynuować naszą
wędrówkę. Słońce przygrzewało coraz mocniej a camino schodziło coraz ostrzej w
dół. Ciągle trzeba było patrzeć pod nogi, by nie zaliczyć poważnego upadku, ale
za to po przystanięciu, naszym oczom ukazywały się cudne widoki. Co jakiś czas,
tuż obok nas przebiegały spłoszone jaszczurki i na szczęście tylko jaszczurki J w tym rejonie bowiem występują również
niebezpieczne dla zdrowia a nawet życia tarantule, skorpiony i węże. Słońce prażyło
niemiłosiernie, moje kolana stawały się coraz słabsze a do mostu był jeszcze ładny
kawałek drogi, niestety dla mnie, stromo w dół.
Z każdym metrem kolana wysyłały
do głowy sygnały ostrzegawcze, że łatwo nie będzie. Szczęśliwie jednak po dwóch
godzinach byliśmy już u celu wyprawy. Naszym oczom ukazał się majestatycznie
wyglądający wiszący most. Przejście po nim było niezwykłym doświadczeniem.
Już
sam widok mostu robił wrażenie. Kilkanaście metrów nad rzeką, pomiędzy dwoma
zboczami gór rozpięte grube stalowe i sznurowe liny i umocowane na nich drewniane
elementy – i to już cała konstrukcja mostu.
Pierwszy krok, drugi, trzeci… szum
rzeki, lekki wietrzyk i to kołysanie się mostu… ufff… na usta ciśnie się
klasyczny już tekst Osła ze Shreka: „Shrek
ja w dół patrzę…, …no widzisz Ośle, jakoś poszło, jakoś poszło„ J
Po
drugiej stronie mostu, w cieniu wiszącej nad nami skały, można już było odpocząć,
uzupełnić płyny i nieco się posilić. Wokół nas kilka nagrobków przypomina wszystkim
przechodniom smutne historie tych, którym się nie udało przejść na drugą stronę. Przyznaję, pobudza to do refleksji i robi swoiste wrażenie.
Od tego miejsca, wg
zapewnień ks. Krzysztofa, do Jatuspaty pozostaje jeszcze ok 6 godz. drogi – tym
razem w górę, z poziomu 1400 na 2700 m. n.p.m. Idąc od Jatuspaty wygląda to
dokładnie tak samo, tyle, że w drugą stronę – ok 3 godz. zejścia do mostu i ok
6 godz. wejścia do San Lorenzo.
Błogi
czas odpoczynku i robienia zdjęć szybko minął i trzeba było ruszać w drogę
powrotną. Na samą myśl o nieustannym i stromym podejściu już byłem zmęczony, a jeszcze
trzeba było przejść przez most J
tym razem to doświadczenie wzmocnione było obrazem widzianych wcześniej
nagrobków - z całą pewnością wiem, co czuł biedny osioł ze Shreka J Ufff…
jkoś poszło – teraz tylko w górę.
Niestety już po pół godzinie kolana
przypomniały o sobie. Koledzy szybko się oddalali a ja z coraz większym wysiłkiem starałem się utrzymać jako
taki rytm. Z każdą chwilą, z kolejnymi metrami ostrego podejścia było coraz gorzej.
Ból w kolanach stawał się coraz mocniejszy. Na domiar złego, jak się później
okazało, odbiłem na niewłaściwą ścieżkę. Po godzinie stało się dla mnie jasne,
że nie dam już rady o własnych siłach kontynuować wędrówki. Ból skutecznie uniemożliwiał
stawianie kolejnych kroków. Chwilami nie potrafiłem nawet ustać na nogach. Pozostało
tylko położyć się na ścieżce i czekać. Na szczęście telefon miał tu zasięg i
mogłem zakomunikować kompanom swoją beznadziejną sytuację.
Po opisaniu przeze
mnie miejsca w którym byłem, okazało się, że w pewnym momencie zboczyłem na niewłaściwą
ścieżkę. Zdecydowali bardzo szybko - jeden zostaje na właściwej ścieżce drugi
zaś rusza mi z pomocą. Po pewnej chwili ks. Mariusz był już koło mnie – nie byłem
daleko. Z pomocą Mariusza doszliśmy do miejsca w którym czekał ks. Krzysztof,
jednak wiadomo było, że dalej nie dam rady. Kolejna szybka decyzja – ks.
Krzysztof idzie w górę do San Lorenzo szukać pomocy, Mariusz zostaje ze mną, by
mnie „pilnować” - zupełnie nie wiem po co?; przecież i tak bym się nigdzie nie
ruszył J no chyba, że
po to, by odganiać jaszczurki, bądź inne gady polujące na „padlinę” J
Leżałem
na ścieżce jak długi – ból kolan powoli ustępował, ale gdy tylko próbowałem poruszać
nogami, ból wracał. Słońce smaliło okropnie, czas upływał i coraz bardziej
docierało do nas, że przed nocą raczej nie zdążymy dojść do San Lorenzo. Przy dobrym
tempie brakowało jakieś 4 godz. a ja leżałem jak dętka. Nawet, gdyby ks.
Krzysztof doszedł w dobrym tempie do haciendy i szybko znalazł pomoc w postaci
konia bądź muła, czy osła i ruszył z pomocą – potrzebuje na to ok 5 - 6 godz. –
tak więc czekała nas ciemna noc w górach – sama radość.
Nie czułem się
najlepiej, wiec gdy po ok godz. powiedziałem do Ks. Mariusza, że słyszę jakieś
konie, Ten pomyślał, że ze mną jest już bardzo źle. Ale po chwili przekonał
się, że jeszcze ”kontaktuję” ze światem i że miałem rację.
Naszym oczom ukazała
się karawana czterech mułów prowadzona przez mieszkańca Jatuspaty, który szedł do Pampas na zakupy. Dobrze, że chłopina się
nas nie wystraszył i nie uciekł J
Zobaczyć w tym rejonie białego na szlaku graniczy z cudem J poza tym, nie brak tu przesądów o
duchach wędrujących po górach, których lepiej unikać albo przegonić (w Peru
znane są też przypadki, kiedy miejscowa ludność, ta żyjąca z dala od
cywilizacji brała nieraz białych turystów za złe duchy – co miało dla
niektórych z nich smutny finał, bo skończyło się to ich śmiercią).
Nasz
człowiek, choć mocno zaskoczony, to chyba nie wziął nas za duchy – te pewnie nie
mówią po hiszpańsku J
Poproszony o pomoc, nie odmówił – jeden muł był zupełnie wolny i nawet
osiodłany, jakby czekał na mnie J
Tak oto, pierwszy raz w życiu, przy pomocy właściciela dosiadłem muła. Krótka „instrukcja
obsługi” i w drogę J
Groźba nocy w górach oddalona. Pozostało tylko nieustannie „kierować” mułem, no
nie powiem dogadać się z nim nie było łatwo – ale ponoć muły takie są J zapewne chodziło mu o mój akcent bądź
wymowę komend: Nijaah… nijaa… chaaah… cijaa… nniciaa… aijaa… cijaa… nijaaah –
coś w tym rodzaju J i tak przez całą drogę, że o poganianiu
powrozem po zadku nie wspomnę J
Jechało się całkiem nieźle jedyny
dyskomfort to stroma ścieżka i świadomość jak bardzo w dół można polecieć J Po trzech i poł godz. przygoda jazdy na
mule dobiegła końca – dotarliśmy do San
Lorenzo - ks. Krzysztof dotarł kilka chwil przed nami.

Zsiadając
z muła byłem naprawdę szczęśliwy – zapewne muł był równie szczęśliwy J Po chwili odpoczynku właściciel karawany
poszedł dalej - przed nim był jeszcze kawałek drogi na nocleg (do Pampas dotrze
na drugi dzień). Również i nam pozostało tylko wsiąść do auta i ruszyć w drogę
do domu, do Pampas.
Droga
do Jatuspaty z pewnością pozostanie w mojej pamięci na długo. Od tego czasu z
wielkim respektem patrzę na ludzi żyjących w tym rejonie – ich wędrówki do
Pampas na zakupy – średnio dwa razy na miesiąc – to naprawdę ciężki kawałek
chleba. Nie dziwi więc fakt masowej
migracji młodych ludzi, kiedy nadarzyła się taka okazja. I zrozumiałe stają się
decyzje przejścia wioski pod zarząd Distrito Quishuar - kto by
nie chciał żyć nieco łatwiej?!
Na
chwilę obecną droga z Jatuspaty do Tacany (distrito Quishuar), gdzie zaczyna
się droga zbudowana przez „Firmę od elektrowni” zajmuje jedynie ok 6 godz. równie
morderczej wędrówki, jest to jednak całe 3 godz. mniej od drogi na San Lorenzo –
Ks. Krzysztof ma już tę drogę zaliczoną J
- wrócił właśnie z planowanej wyprawy – droga, jak powiedział – czasowo krótsza
ale równie wyczerpująca.
Zapewne
w najbliższym czasie będzie juz jasne, który z nas będzie miał przyjemność
kolejnych odwiedzin jako proboszcz Jatuspaty - radość drogi jest przecież bezsporna J
Szczękę odnalazłem w piwnicy. Adventure!
OdpowiedzUsuń