W dzień taki jak ten, gdy za oknem hula wiatr, a słońce ledwie zza
chmur się przebija, nic tak dobrze nie poprawia nastroju, jak „mała czarna”.
Siedzę właśnie nad filiżanką
takowej, zwyczajnej – niezwyczajnej kawy. Ten aromat, ten smak… hmm… to jest to...
Tak, wiem, o gustach się nie
rozmawia i nikogo nie będę przekonywał do picia czy nie picia tego „czarnego
napoju” – sprawa gustu.
Jednak kawa, która piję jest niepospolita
i warto o niej kilka słów powiedzieć.
Rośnie w Andach Centralnych, a
dokładnie w Matibambie, dojrzewając na słonecznych zboczach pięknych gór, gdzie
błękit nieba przeplata się barwami gromad skrzeczących papug. W tym sprzyjającym klimacie, ciepłym i
wilgotnym (zaledwie 1400 -1800 m.n.p.m.) „rodzi się” kawa z mej filiżanki.
Kiedy owoce już dojrzeją,
miejscowi ludzie zbierają ziarna do koszów i zanoszą do swoich nieco wyżej
położonych domów (2200 m.n.p.m.), by poddać je dalszej „obróbce”.
Po lekkim podsuszeniu,
każde ziarenko obierają ze „skorupek” i poddają pierwszej selekcji – taka troska
o jakość „Q” J
Po tym elemencie procesu odbywa
się jego najważniejsza część – mianowicie „palenie”. W odpowiednio
przygotowanym miejscu, z paleniskiem i naczyniem do wypalania, wyspecjalizowana
w tym fachu kobieta siada sobie w kucki i zabiera się do tego arcyważnego
dzieła, dla późniejszego smaku i aromatu palonej kawy.
W nagrzane na palenisku
naczynie sypie odpowiednią ilość ziaren i się zaczyna… „palenie” kawy – Taaak…
więc tak to wygląda… J
Pani, co zna się na tym,
zręcznym kolistym, jednostajnie miarowym ruchem, miesza nieustannie „palone”
ziarna kawy, swoim zgrabnym „mieszadłem”, tj. zwykłym patykiem, co jakiś czas „poprawiając”
ogień w palenisku.
Proces trwa kilka chwil, trudno
dokładnie określić (ok. 10 -15 min) wszystko zależy zapewne od wielu czynników,
jednak najważniejszym jest wprawne oko „Palarki” i jej wyczucie czasu – ona najlepiej
wie, kiedy kawa jest właściwie „wypalona”. Opróżnia więc naczynie, wysypując
gorące ziarna kawy na przygotowaną tuż obok matę, by później nieco, już ostygłe
ziarna wsypać do „firmowego” worka. Do palenia czeka jeszcze sporo ziaren, wiec
pani Palarka nie marnując czasu, wprawnymi ruchami, z uśmiechem na ustach zabiera się do całego
procesu od nowa.
I proszę mi wierzyć, w tych
prostych warunkach, prostymi narzędziami i niezwykle prostym sposobem przygotowana tutaj kawa nie ma sobie równych –
głęboki czarny kolor, „ziemisty” aromat i smak i prawdziwa moc. Parzona w
specjalnym czajniczku roztacza przyjemną woń, co dodatkowo wyostrza apetyt na
ten napój. Można ją pić bez rozcieńczenia przegotowaną wodą – jest wtedy
niezwykle mocna lecz ma nieco gorzkawy posmak. Za to z odrobiną wody traci tę nutkę
goryczy i zyskuje swój oryginalny i niepowtarzalny smak.
Smakoszom kawy muszę wyznać
jedno: wszystkie jakieś tam...cobsy, …mayry, …edrosy, czy …emki i wszystkie
inne wysiadają.
No cóż czas na „małą czarną”
wraz z ostatnim łykiem niestety się kończy, trzeba wracać do swoich codziennych
zajęć, lecz w jakże odmiennym nastroju, nawet słońce zza chmur zdaje się
bardziej uśmiechać J
P.S.
A jeśli ktoś z Was będzie miał okazję być w rejonach Matibamby, niech da się skusić na tę odrobinę przyjemności. Jestem przekonany, że ten kto spróbuje tutejszej kawy, przyzna mi rację, że tutejsza kawa jest jedną z najlepszych na świecie. Nieliczni szczęśliwcy będą mieli taką okazję w Polsce, kiedy przyjadę na urlop – kawa z Matibamby ma pewne miejsce w mojej walizce.
Pozdrawiam i życzę zawsze smacznej kawy J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz