piątek, 20 lipca 2012

Czas urlopów…


Jest to z pewnością piękny i potrzebny czas dla każdego, no prawie każdego J 
Dlaczego? Z jednej bardzo prostej przyczyny: kiedy jedni odpoczywają inni mają dwa razy więcej pracy. Tak właśnie jest w przypadku misjonarzy.
Upragniony i potrzebny czas urlopu w naszym przypadku przypada raz na dwa lata. Tak wiec, kiedy jeden wyjeżdża, by nieco odpocząć, drugi zostaje i robi to wszystko, co do tej pory było dzielone na dwóch.

W Polsce wyglądało to trochę inaczej, co prawda też zawsze jeden wyjeżdżał na urlop a drugi zostawał na parafii. Ale uwierzcie mi, to nie to samo. W kraju, w czasie wakacji pracy na parafii jest o wiele mniej, rytm życia codziennego przebiega znacznie wolniej.
W Peru w tym czasie wakacji nie ma, zresztą polskie pojmowanie wakacji i czasu urlopowego ma się nijak do peruwiańskiej rzeczywistości. Tu ciągle jest praca, świątek, piątek i niedziela, na okrągło. 
W Polsce pracuje się żeby więcej mieć - a tu trzeba pracować żeby żyć. 

Jedynym czasem wolnym dla Peruwiańczyków są rozmaite fiesty - a jest ich na przestrzeni roku całkiem sporo - przebieg bardzo podobny: dwa, trzy dni muzyki, tańca, huku petard, rozmaitego jadła i wielu skrzynek piwa lub innej cieczy kręcącej w głowie i dającej zapomnienie. 

Miarą wyznaczającą rytm życia jest czas od fiesty do fiesty. 
No cóż... już  takie jest to tutejsze życie.



Wracając do tematu - misjonarz jednak potrzebuje urlopu w naszym polskim rozumieniu i nie chodzi tu tylko o odpoczynek ale, a może przede wszystkim, o spotkanie z rodziną i znajomymi i nabranie odpowiedniego dystansu do siebie i spraw misyjnych, by po powrocie lepiej pełnić swoja posługę.

W tym roku urlop miał mój kolega, chłopina sobie odpoczywał, a ja…, no cóż… przeżywałem tzw. „chrzest bojowy” - nie będę jednak opisywał szczegółów, by nie wyszło na to, że się bidula użala nad sobą i robi z siebie męczennika. Nie ukrywam, było dużo rożnych zajęć, spraw i problemów, czasem nawet bardzo dużo ale ostatecznie z Bożą pomocą wszystko szczęśliwie się układało. 
Ten czas jeszcze mocniej uświadomił mi, co znaczy praca misyjna, i jak bardzo brakuje żniwiarzy, bo żniwo rzeczywiście bardzo wielkie.

Z radością powitałem ks. Roberta po urlopie – uśmiechnięty, wypoczęty z nową energią i zapałem kontynuuje swą misje. Pracujemy dalej.

I jeszcze jedno. 
Za rok moja kolej na urlop J

poniedziałek, 9 lipca 2012

C.D. Jatuspata – wioska na „końcu” świata


Niewątpliwie ważna chwila w historii wioski. Po walnym zebraniu wszystkich jej mieszkańców zadecydowano o zmianie przynależności do Distrito Surcubamba na rzecz Distrito Quishuar. Lokalne władze już zatwierdziły wszystkie potrzebne do tego dokumenty i pozostaje tylko czekać na decyzję władz centralnych w Limie – wydaje się, że to tylko kwestia czasu i zmiana granic distritów stanie się faktem. Powodem takich decyzji jest oczywiście „budowa elektrowni”.

Ta ogromna inwestycja zmienia rzeczywistość całej okolicy, nie tylko Jatuspaty. Przede wszystkim zmienia się infrastruktura drogowa całego regionu. Zaczęto poszerzać już istniejącą drogę oraz budować zupełnie nową, która ma prowadzić do nowej elektrowni. Prace trwają w ogromnym tempie - wiąże się to z utrudnieniami ale warto je przecierpieć, bo będzie znacznie łatwiej i bezpieczniej poruszać się w tym rejonie.

Wspomniana Jatuspata ma mieć znacznie bliżej do głównej drogi (może kiedyś doprowadzą też drogę do samej wioski) -
oto powód decyzji o zmianach terytorialnych i przynależności do distrito Quishuar – będzie łatwiej o wszelkie sprawy urzędowe i „kontakt” ze światem.

W tym kontekście rodzi się też problem przynależności parafialnej Jatuspaty. Do tej pory wioska przynależy terytorialnie do Surcubamby, ale przy zmianie Distrito, będą na terenie należącym do Quishuar, które należy do parafii Salcabamba – jak więc będzie z przynależnością parafialną trzeba będzie ustalić z ks. biskupem i zainteresowanymi stronami. Ta decyzja może oznaczać dla mnie zwiększenie parafii dla ks. Krzysztofa zaś zmniejszenie parafii – radość to i smutek - hmm… J

Na długo w pamięci pozostanie mi droga do Jatuspaty - a raczej połowa tej drogi J

Korzystając z wolnego dnia wraz ze wspomnianym już ks. Krzysztofem oraz ks. Mariuszem, pracującym w Marko (sąsiednia diecezja), postanowiliśmy zrobić mały rekonesans po okolicy. Ks. Krzysztof, doświadczony już misjonarz, zaproponował nam caminatę do Jatuspaty od strony San Lorenzo. Plan był bardzo prosty, „zrobić”  połowę drogi do Jatuspaty, tj. do wiszącego mostu na rzece Mantaron i powrót do fundo San Lorenzo, i dalej do domu, do Pampas. Miała to być taka mała zaprawa dla ks. Krzysztofa przed planowaną przez Niego wizytą z Jatuspacie na koniec miesiąca, dla mnie zaś była to okazja poznania kolejnych zakamarków parafii.

Ruszyliśmy z Pampas o 6.00, najpierw autem do fundo San Lorenzo (półtorej godz. drogi ), tu kończyła się „droga”, którą można było pokonać autem.

San Lorenzo to stara i niestety mocno zaniedbana kolonialna hacienda, wokół której do dziś znajdują się pola uprawne i plantacje. 


Stad właśnie rozpoczyna się jedna ze ścieżek prowadzących do Jatuspaty – najdłuższa, bo ok. 9 godzinna. Wg informacji ks. Krzysztofa do mostu mieliśmy ok 3 godz. zejścia. Nie było na co czekać, z odpowiednim zapasem wody i jedzenia ruszyliśmy drogą.

 Woda jest tu  najważniejszym element ekwipunku, po drodze nie ma bowiem żadnego źródła a temperatura i palące słońce mocno dają się we znaki, gdyż trzeba zejść na poziom 1400 m. n.p.m. szybko się okazało, że droga nie będzie łatwa. Już na początku musieliśmy szukać możliwego obejścia miejsca w którym osuwisko zniszczyło doszczętnie naszą dróżkę. 


Dodatkową trudność stanowiło bardzo strome zbocze. Szczęśliwie udało się nam pokonać ten niezbyt miły odcinek drogi i mogliśmy, już bez niespodzianek, kontynuować naszą wędrówkę. Słońce przygrzewało coraz mocniej a camino schodziło coraz ostrzej w dół. Ciągle trzeba było patrzeć pod nogi, by nie zaliczyć poważnego upadku, ale za to po przystanięciu, naszym oczom ukazywały się cudne widoki. Co jakiś czas, tuż obok nas przebiegały spłoszone jaszczurki i na szczęście tylko jaszczurki J w tym rejonie bowiem występują również niebezpieczne dla zdrowia a nawet życia tarantule, skorpiony i węże. Słońce prażyło niemiłosiernie, moje kolana stawały się coraz słabsze a do mostu był jeszcze ładny kawałek drogi, niestety dla mnie, stromo w dół. 
Z każdym metrem kolana wysyłały do głowy sygnały ostrzegawcze, że łatwo nie będzie. Szczęśliwie jednak po dwóch godzinach byliśmy już u celu wyprawy. Naszym oczom ukazał się majestatycznie wyglądający wiszący most. Przejście po nim było niezwykłym doświadczeniem.

Już sam widok mostu robił wrażenie. Kilkanaście metrów nad rzeką, pomiędzy dwoma zboczami gór rozpięte grube stalowe i sznurowe liny i umocowane na nich drewniane elementy – i to już cała konstrukcja mostu. 

Pierwszy krok, drugi, trzeci… szum rzeki, lekki wietrzyk i to kołysanie się mostu… ufff… na usta ciśnie się klasyczny już tekst Osła ze Shreka: „Shrek ja w dół patrzę…, …no widzisz Ośle, jakoś poszło, jakoś poszłoJ


Po drugiej stronie mostu, w cieniu wiszącej nad nami skały, można już było odpocząć, uzupełnić płyny i nieco się posilić. Wokół nas kilka nagrobków przypomina wszystkim przechodniom smutne historie tych, którym się nie udało przejść na drugą stronę. Przyznaję, pobudza to do refleksji i robi swoiste wrażenie. 

Od tego miejsca, wg zapewnień ks. Krzysztofa, do Jatuspaty pozostaje jeszcze ok 6 godz. drogi – tym razem w górę, z poziomu 1400 na 2700 m. n.p.m. Idąc od Jatuspaty wygląda to dokładnie tak samo, tyle, że w drugą stronę – ok 3 godz. zejścia do mostu i ok 6 godz. wejścia do San Lorenzo.

Błogi czas odpoczynku i robienia zdjęć szybko minął i trzeba było ruszać w drogę powrotną. Na samą myśl o nieustannym i stromym podejściu już byłem zmęczony, a jeszcze trzeba było przejść przez most J tym razem to doświadczenie wzmocnione było obrazem widzianych wcześniej nagrobków - z całą pewnością wiem, co czuł biedny osioł ze Shreka J Ufff… jkoś poszło – teraz tylko w górę

Niestety już po pół godzinie kolana przypomniały o sobie. Koledzy szybko się oddalali a ja z coraz  większym wysiłkiem starałem się utrzymać jako taki rytm. Z każdą chwilą, z kolejnymi metrami ostrego podejścia było coraz gorzej. Ból w kolanach stawał się coraz mocniejszy. Na domiar złego, jak się później okazało, odbiłem na niewłaściwą ścieżkę. Po godzinie stało się dla mnie jasne, że nie dam już rady o własnych siłach kontynuować wędrówki. Ból skutecznie uniemożliwiał stawianie kolejnych kroków. Chwilami nie potrafiłem nawet ustać na nogach. Pozostało tylko położyć się na ścieżce i czekać. Na szczęście telefon miał tu zasięg i mogłem zakomunikować kompanom swoją beznadziejną sytuację. 
Po opisaniu przeze mnie miejsca w którym byłem, okazało się, że w pewnym momencie zboczyłem na niewłaściwą ścieżkę. Zdecydowali bardzo szybko - jeden zostaje na właściwej ścieżce drugi zaś rusza mi z pomocą. Po pewnej chwili ks. Mariusz był już koło mnie – nie byłem daleko. Z pomocą Mariusza doszliśmy do miejsca w którym czekał ks. Krzysztof, jednak wiadomo było, że dalej nie dam rady. Kolejna szybka decyzja – ks. Krzysztof idzie w górę do San Lorenzo szukać pomocy, Mariusz zostaje ze mną, by mnie „pilnować” - zupełnie nie wiem po co?; przecież i tak bym się nigdzie nie ruszył J no chyba, że po to, by odganiać jaszczurki, bądź inne gady polujące na „padlinę” J
Leżałem na ścieżce jak długi – ból kolan powoli ustępował, ale gdy tylko próbowałem poruszać nogami, ból wracał. Słońce smaliło okropnie, czas upływał i coraz bardziej docierało do nas, że przed nocą raczej nie zdążymy dojść do San Lorenzo. Przy dobrym tempie brakowało jakieś 4 godz. a ja leżałem jak dętka. Nawet, gdyby ks. Krzysztof doszedł w dobrym tempie do haciendy i szybko znalazł pomoc w postaci konia bądź muła, czy osła i ruszył z pomocą – potrzebuje na to ok 5 - 6 godz. – tak więc czekała nas ciemna noc w górach – sama radość. 

Nie czułem się najlepiej, wiec gdy po ok godz. powiedziałem do Ks. Mariusza, że słyszę jakieś konie, Ten pomyślał, że ze mną jest już bardzo źle. Ale po chwili przekonał się, że jeszcze ”kontaktuję” ze światem i że miałem rację. 
Naszym oczom ukazała się karawana czterech mułów prowadzona przez mieszkańca Jatuspaty, który szedł  do Pampas na zakupy. Dobrze, że chłopina się nas nie wystraszył i nie uciekł J Zobaczyć w tym rejonie białego na szlaku graniczy z cudem J poza tym, nie brak tu przesądów o duchach wędrujących po górach, których lepiej unikać albo przegonić (w Peru znane są też przypadki, kiedy miejscowa ludność, ta żyjąca z dala od cywilizacji brała nieraz białych turystów za złe duchy – co miało dla niektórych z nich smutny finał, bo skończyło się to ich śmiercią). 

Nasz człowiek, choć mocno zaskoczony, to chyba nie wziął nas za duchy – te pewnie nie mówią po hiszpańsku J Poproszony o pomoc, nie odmówił – jeden muł był zupełnie wolny i nawet osiodłany, jakby czekał na mnie J 

Tak oto, pierwszy raz w życiu, przy pomocy właściciela dosiadłem muła. Krótka „instrukcja obsługi” i w drogę J Groźba nocy w górach oddalona. Pozostało tylko nieustannie „kierować” mułem, no nie powiem dogadać się z nim nie było łatwo – ale ponoć muły takie są J zapewne chodziło mu o mój akcent bądź wymowę komend: Nijaah… nijaa… chaaah… cijaa… nniciaa… aijaa… cijaa… nijaaah – coś w tym rodzaju J  i tak przez całą drogę, że o poganianiu powrozem po zadku nie wspomnę J  Jechało się całkiem nieźle jedyny dyskomfort to stroma ścieżka i świadomość jak bardzo w dół można polecieć J Po trzech i poł godz. przygoda jazdy na mule dobiegła końca – dotarliśmy do  San Lorenzo - ks. Krzysztof dotarł kilka chwil przed nami.



Zsiadając z muła byłem naprawdę szczęśliwy – zapewne muł był równie szczęśliwy J Po chwili odpoczynku właściciel karawany poszedł dalej - przed nim był jeszcze kawałek drogi na nocleg (do Pampas dotrze na drugi dzień). Również i nam pozostało tylko wsiąść do auta i ruszyć w drogę do domu, do Pampas.

Droga do Jatuspaty z pewnością pozostanie w mojej pamięci na długo. Od tego czasu z wielkim respektem patrzę na ludzi żyjących w tym rejonie – ich wędrówki do Pampas na zakupy – średnio dwa razy na miesiąc – to naprawdę ciężki kawałek chleba.  Nie dziwi więc fakt masowej migracji młodych ludzi, kiedy nadarzyła się taka okazja. I zrozumiałe stają się decyzje przejścia wioski pod zarząd Distrito Quishuar   - kto by nie chciał żyć nieco łatwiej?!

Na chwilę obecną droga z Jatuspaty do Tacany (distrito Quishuar), gdzie zaczyna się droga zbudowana przez „Firmę od elektrowni” zajmuje jedynie ok 6 godz. równie morderczej wędrówki, jest to jednak całe 3 godz. mniej od drogi na San Lorenzo – Ks. Krzysztof ma już tę drogę zaliczoną J - wrócił właśnie z planowanej wyprawy – droga, jak powiedział – czasowo krótsza ale równie wyczerpująca.


Zapewne w najbliższym czasie będzie juz jasne, który z nas będzie miał przyjemność kolejnych odwiedzin jako proboszcz Jatuspaty - radość drogi jest przecież  bezsporna J

środa, 4 lipca 2012

Jatuspata – wioska na „końcu” świata



Stąd tylko 6 godzin pieszej wędrówki 
 i już... Jatuspata
Mała wioseczka licząca ok 250 mieszkańców - na próżno jej szukać ma mapie. Położona powyżej rzeki Mantaron na wysokości 2700 m. n.p.m. należaca do Distritu Surcubamba. 
Bez prądu, mająca jedynie ścieżki, którymi można tu dotrzeć z trzech stron od Surcubamby, od San Lorenzo i od Salcabamby, oczywiście tylko pieszo, bądź na mule (od sześciu do dziewięciu godzin wędrówki) - oddalona od cywilizacji przez całe pokolenia żyła swoim rytmem rolniczego życia aż do tego roku. „Wielki Świat” dostrzegł to urokliwe miejsce i się zaczęło. Co takiego? Negocjacje.

Trwające już prace generują tony pyłu
unoszące się w całej dolinie
Otóż władze Kraju zauważając doskonałe uwarunkowania terenu postanowiły w tym miejscu ulokować wielką elektrownię wodną. W tym celu podjęto rozmowy z władzami wioski, by wykupić od nich cały teren potrzebny do planowanej inwestycji. Osiągnięto porozumienie i cały teren przy rzece od wieków typowo rolniczy z dnia na dzień zamienił się w ogromny plac budowy. 
Planowana elektrownia ma być największą tego typu elektrownią w kraju – realizacja inwestycji ma potrwać  kilka lat - prawdopodobnie sześć lat, jeśli wszystko będzie przebiegało zgodnie z planem i bez niespodzianek. Co to oznacza dla wioski? Wielkie pieniądze. Każdy mieszkaniec, który miał swoje fundo przy rzece, otrzymał za nie spore pieniądze.

Po takim zastrzyku finansowym dla mieszkańców stało się to, co stać się musiało – za otrzymane pieniądze ludzie pokupowali sobie działki, bądź domki najczęściej w mieście Hancayo i młodzi zwyczajnie opuszczają swoją ojcowiznę, szukając lepszego życia.
W wiosce pozostają nieliczni, przeważnie starsi mieszkańcy i ci, którzy pozostają tu dla doglądania nielicznych już poletek uprawnych. Obecnie w Jatuspacie mieszka ok 90 osób i wielce prawdopodobne, że liczba ta jeszcze się zmniejszy.

Tak oto „wielki świat”, zdaje się, że zamknie ostatnią kartkę historii Jatuspaty. Wioska jeszcze istnieje, ale czy przetrwa? – zapewne pokażą to najbliższe lata. 

Papieska Intencja Misyjna

Sierpień

Aby Kościoły partykularne kontynentu afrykańskiego, wierne przesłaniu ewangelicznemu, przyczyniały się do budowania pokoju i sprawiedliwości.