poniedziałek, 15 października 2012

Bienvenido...

Lima, wtorek, 09. 10. 20012, godz. 17.20 … no wreszcie… jest… wylądował.
Mała delegacja, nieco zniecierpliwiona opóźnionym lotem, teraz czeka tylko aż wyjdzie z sali odpraw. Tak, to on… zmęczony i nieco zdezorientowany cięgnie za sobą swój dobytek. Wraz z nim jeszcze trzej, niczym Muszkieterowie idą razem raźno przed siebie. Witamy na peruwiańskiej ziemi. Po zmęczonych twarzach już tylko wspomnienie - roześmiani zdają się oznajmiać wszem i wobec – nie straszne nam wszelkie trudy.       W końcu to Misjonarze J

Po rocznym przygotowaniu opuścili rodzinne strony, by na obcej ziemi wspomóc nas w misyjnym posługiwaniu. Każdy z nich będzie pracował w innym miejscu. Jeden w San Ramon (ks. Krystian Bółkowski), drugi w Huancayo (ks. Maciej Słyż), trzeci w Boliwii a czwarty u nas w Pampas (ks. Darusz Flak – kolega z diecezji J)
 W radosnej atmosferze zapakowaliśmy walizki do auta, no i w drogę. Limeński ruch, zrobił na nich wrażenie, jak zawsze zresztą, dla tych którzy są tu pierwszy raz. Po godzinie z hakiem byliśmy już przed motelikiem, gdzie mieliśmy się zatrzymać na najbliższe dni. A te szykowały się nam „bojowo”. Plan był prosty. Przede wszystkim załatwić wszystkie sprawy formalne w Urzędzie Emigracyjnym, co jak już opisywałem na własnym przykładzie, nie jest wcale takie proste. Pewne było tylko to, że jedziemy „do góry” w sobotę.

Po kolacji i „rozmowach niedokończonych” trzeba było niestety iść spać, bo od rana następnego dnia wizyta w Urzędzie. Krótka noc, szybkie śniadanie, wizyta u prawnika celem podbicia i podpisania stosownych dokumentów i do Urzędu Emigracyjnego. Noc była krótka - za to kolejka w urzędzie, jak zawsze – dłuuuugaaa – i jak zawsze, na jednej się nie kończy. Tak wiec kolejka po odpowiednie formularze, dalej ich wypełnianie, później kolejka do kasy, by zrobić odpowiednie opłaty, zmiana pietra i kolejna kolejka, by złożyć formularze. Oczywiście nie obyło się bez niespodzianek – długo by opowiadać, co i jak, ostatecznie jednak szczęśliwie, po „dogrywkowych” kolejkach (chodziło o  uzupełnienie brakujących formularzy i opłat), udało się złożyć wszystkie papiery. Ufffffff…. Teraz tylko kolejka, by zrobić cyfrowe zdjęcie, no i kolejka ostatnia, by odebrać Dokument: dowód dla obcokrajowca. Słowem, cały dzień „w plecy”, ale za to wszystko załatwione pozytywnie i to jednego dnia!!! Wow.

Wygłodzeni ale szczęśliwi, mogliśmy pójść na kolację  - obiad przepadł w kolejkach J Zaspokoiwszy nieco nasze żołądki mogliśmy zaplanować pozostałe dni. Nasz Anioł Limeński – Lilian (cefomowska lektorka j. hiszpańskiego) miała już zresztą plan gotowy J mały wypad poza Limę do Ica (Dunas) i Paracas (Wyspy Ballestas). 
Czwartek i piątek upłynął nam więc na zwiedzaniu. Tak na marginesie powiem tylko, że po roku w górach poznałem zupełnie inne oblicze Peru (pustynia i wybrzeże Oceanu Spokojnego) - niesamowite wrażenie. Peru to kraj ogromnych kontrastów.


Wszystko co dobre, jednak kiedyś musi się skończyć. Sobota rano ostatnie  wspólne śniadanie i każdy w swoją stronę – Misje czekają. Po ośmiu godzinach jazdy, ks. Dariusz stanął wreszcie przed drzwiami plebanii w Pampas. Podróż zniósł bez żadnych problemów, co jest dobrym prognostykiem na przyszłość – praca w wysokich Andach będzie mu służyć J. Przed plebanią czekała na nas mała delegacja i tradycyjnie, powitała nowego misjonarza obsypując go płatkami róż i życząc wszystkiego co najlepsze na nowym  miejscu.

Tak oto Pampas ma już swego nowego Misjonarza – ks. Dariusza Flaka (diec. opolska) Witaj w domu Bracie. Niech Bóg Ci błogosławi!

Bienvenido Padre Dario J



piątek, 20 lipca 2012

Czas urlopów…


Jest to z pewnością piękny i potrzebny czas dla każdego, no prawie każdego J 
Dlaczego? Z jednej bardzo prostej przyczyny: kiedy jedni odpoczywają inni mają dwa razy więcej pracy. Tak właśnie jest w przypadku misjonarzy.
Upragniony i potrzebny czas urlopu w naszym przypadku przypada raz na dwa lata. Tak wiec, kiedy jeden wyjeżdża, by nieco odpocząć, drugi zostaje i robi to wszystko, co do tej pory było dzielone na dwóch.

W Polsce wyglądało to trochę inaczej, co prawda też zawsze jeden wyjeżdżał na urlop a drugi zostawał na parafii. Ale uwierzcie mi, to nie to samo. W kraju, w czasie wakacji pracy na parafii jest o wiele mniej, rytm życia codziennego przebiega znacznie wolniej.
W Peru w tym czasie wakacji nie ma, zresztą polskie pojmowanie wakacji i czasu urlopowego ma się nijak do peruwiańskiej rzeczywistości. Tu ciągle jest praca, świątek, piątek i niedziela, na okrągło. 
W Polsce pracuje się żeby więcej mieć - a tu trzeba pracować żeby żyć. 

Jedynym czasem wolnym dla Peruwiańczyków są rozmaite fiesty - a jest ich na przestrzeni roku całkiem sporo - przebieg bardzo podobny: dwa, trzy dni muzyki, tańca, huku petard, rozmaitego jadła i wielu skrzynek piwa lub innej cieczy kręcącej w głowie i dającej zapomnienie. 

Miarą wyznaczającą rytm życia jest czas od fiesty do fiesty. 
No cóż... już  takie jest to tutejsze życie.



Wracając do tematu - misjonarz jednak potrzebuje urlopu w naszym polskim rozumieniu i nie chodzi tu tylko o odpoczynek ale, a może przede wszystkim, o spotkanie z rodziną i znajomymi i nabranie odpowiedniego dystansu do siebie i spraw misyjnych, by po powrocie lepiej pełnić swoja posługę.

W tym roku urlop miał mój kolega, chłopina sobie odpoczywał, a ja…, no cóż… przeżywałem tzw. „chrzest bojowy” - nie będę jednak opisywał szczegółów, by nie wyszło na to, że się bidula użala nad sobą i robi z siebie męczennika. Nie ukrywam, było dużo rożnych zajęć, spraw i problemów, czasem nawet bardzo dużo ale ostatecznie z Bożą pomocą wszystko szczęśliwie się układało. 
Ten czas jeszcze mocniej uświadomił mi, co znaczy praca misyjna, i jak bardzo brakuje żniwiarzy, bo żniwo rzeczywiście bardzo wielkie.

Z radością powitałem ks. Roberta po urlopie – uśmiechnięty, wypoczęty z nową energią i zapałem kontynuuje swą misje. Pracujemy dalej.

I jeszcze jedno. 
Za rok moja kolej na urlop J

poniedziałek, 9 lipca 2012

C.D. Jatuspata – wioska na „końcu” świata


Niewątpliwie ważna chwila w historii wioski. Po walnym zebraniu wszystkich jej mieszkańców zadecydowano o zmianie przynależności do Distrito Surcubamba na rzecz Distrito Quishuar. Lokalne władze już zatwierdziły wszystkie potrzebne do tego dokumenty i pozostaje tylko czekać na decyzję władz centralnych w Limie – wydaje się, że to tylko kwestia czasu i zmiana granic distritów stanie się faktem. Powodem takich decyzji jest oczywiście „budowa elektrowni”.

Ta ogromna inwestycja zmienia rzeczywistość całej okolicy, nie tylko Jatuspaty. Przede wszystkim zmienia się infrastruktura drogowa całego regionu. Zaczęto poszerzać już istniejącą drogę oraz budować zupełnie nową, która ma prowadzić do nowej elektrowni. Prace trwają w ogromnym tempie - wiąże się to z utrudnieniami ale warto je przecierpieć, bo będzie znacznie łatwiej i bezpieczniej poruszać się w tym rejonie.

Wspomniana Jatuspata ma mieć znacznie bliżej do głównej drogi (może kiedyś doprowadzą też drogę do samej wioski) -
oto powód decyzji o zmianach terytorialnych i przynależności do distrito Quishuar – będzie łatwiej o wszelkie sprawy urzędowe i „kontakt” ze światem.

W tym kontekście rodzi się też problem przynależności parafialnej Jatuspaty. Do tej pory wioska przynależy terytorialnie do Surcubamby, ale przy zmianie Distrito, będą na terenie należącym do Quishuar, które należy do parafii Salcabamba – jak więc będzie z przynależnością parafialną trzeba będzie ustalić z ks. biskupem i zainteresowanymi stronami. Ta decyzja może oznaczać dla mnie zwiększenie parafii dla ks. Krzysztofa zaś zmniejszenie parafii – radość to i smutek - hmm… J

Na długo w pamięci pozostanie mi droga do Jatuspaty - a raczej połowa tej drogi J

Korzystając z wolnego dnia wraz ze wspomnianym już ks. Krzysztofem oraz ks. Mariuszem, pracującym w Marko (sąsiednia diecezja), postanowiliśmy zrobić mały rekonesans po okolicy. Ks. Krzysztof, doświadczony już misjonarz, zaproponował nam caminatę do Jatuspaty od strony San Lorenzo. Plan był bardzo prosty, „zrobić”  połowę drogi do Jatuspaty, tj. do wiszącego mostu na rzece Mantaron i powrót do fundo San Lorenzo, i dalej do domu, do Pampas. Miała to być taka mała zaprawa dla ks. Krzysztofa przed planowaną przez Niego wizytą z Jatuspacie na koniec miesiąca, dla mnie zaś była to okazja poznania kolejnych zakamarków parafii.

Ruszyliśmy z Pampas o 6.00, najpierw autem do fundo San Lorenzo (półtorej godz. drogi ), tu kończyła się „droga”, którą można było pokonać autem.

San Lorenzo to stara i niestety mocno zaniedbana kolonialna hacienda, wokół której do dziś znajdują się pola uprawne i plantacje. 


Stad właśnie rozpoczyna się jedna ze ścieżek prowadzących do Jatuspaty – najdłuższa, bo ok. 9 godzinna. Wg informacji ks. Krzysztofa do mostu mieliśmy ok 3 godz. zejścia. Nie było na co czekać, z odpowiednim zapasem wody i jedzenia ruszyliśmy drogą.

 Woda jest tu  najważniejszym element ekwipunku, po drodze nie ma bowiem żadnego źródła a temperatura i palące słońce mocno dają się we znaki, gdyż trzeba zejść na poziom 1400 m. n.p.m. szybko się okazało, że droga nie będzie łatwa. Już na początku musieliśmy szukać możliwego obejścia miejsca w którym osuwisko zniszczyło doszczętnie naszą dróżkę. 


Dodatkową trudność stanowiło bardzo strome zbocze. Szczęśliwie udało się nam pokonać ten niezbyt miły odcinek drogi i mogliśmy, już bez niespodzianek, kontynuować naszą wędrówkę. Słońce przygrzewało coraz mocniej a camino schodziło coraz ostrzej w dół. Ciągle trzeba było patrzeć pod nogi, by nie zaliczyć poważnego upadku, ale za to po przystanięciu, naszym oczom ukazywały się cudne widoki. Co jakiś czas, tuż obok nas przebiegały spłoszone jaszczurki i na szczęście tylko jaszczurki J w tym rejonie bowiem występują również niebezpieczne dla zdrowia a nawet życia tarantule, skorpiony i węże. Słońce prażyło niemiłosiernie, moje kolana stawały się coraz słabsze a do mostu był jeszcze ładny kawałek drogi, niestety dla mnie, stromo w dół. 
Z każdym metrem kolana wysyłały do głowy sygnały ostrzegawcze, że łatwo nie będzie. Szczęśliwie jednak po dwóch godzinach byliśmy już u celu wyprawy. Naszym oczom ukazał się majestatycznie wyglądający wiszący most. Przejście po nim było niezwykłym doświadczeniem.

Już sam widok mostu robił wrażenie. Kilkanaście metrów nad rzeką, pomiędzy dwoma zboczami gór rozpięte grube stalowe i sznurowe liny i umocowane na nich drewniane elementy – i to już cała konstrukcja mostu. 

Pierwszy krok, drugi, trzeci… szum rzeki, lekki wietrzyk i to kołysanie się mostu… ufff… na usta ciśnie się klasyczny już tekst Osła ze Shreka: „Shrek ja w dół patrzę…, …no widzisz Ośle, jakoś poszło, jakoś poszłoJ


Po drugiej stronie mostu, w cieniu wiszącej nad nami skały, można już było odpocząć, uzupełnić płyny i nieco się posilić. Wokół nas kilka nagrobków przypomina wszystkim przechodniom smutne historie tych, którym się nie udało przejść na drugą stronę. Przyznaję, pobudza to do refleksji i robi swoiste wrażenie. 

Od tego miejsca, wg zapewnień ks. Krzysztofa, do Jatuspaty pozostaje jeszcze ok 6 godz. drogi – tym razem w górę, z poziomu 1400 na 2700 m. n.p.m. Idąc od Jatuspaty wygląda to dokładnie tak samo, tyle, że w drugą stronę – ok 3 godz. zejścia do mostu i ok 6 godz. wejścia do San Lorenzo.

Błogi czas odpoczynku i robienia zdjęć szybko minął i trzeba było ruszać w drogę powrotną. Na samą myśl o nieustannym i stromym podejściu już byłem zmęczony, a jeszcze trzeba było przejść przez most J tym razem to doświadczenie wzmocnione było obrazem widzianych wcześniej nagrobków - z całą pewnością wiem, co czuł biedny osioł ze Shreka J Ufff… jkoś poszło – teraz tylko w górę

Niestety już po pół godzinie kolana przypomniały o sobie. Koledzy szybko się oddalali a ja z coraz  większym wysiłkiem starałem się utrzymać jako taki rytm. Z każdą chwilą, z kolejnymi metrami ostrego podejścia było coraz gorzej. Ból w kolanach stawał się coraz mocniejszy. Na domiar złego, jak się później okazało, odbiłem na niewłaściwą ścieżkę. Po godzinie stało się dla mnie jasne, że nie dam już rady o własnych siłach kontynuować wędrówki. Ból skutecznie uniemożliwiał stawianie kolejnych kroków. Chwilami nie potrafiłem nawet ustać na nogach. Pozostało tylko położyć się na ścieżce i czekać. Na szczęście telefon miał tu zasięg i mogłem zakomunikować kompanom swoją beznadziejną sytuację. 
Po opisaniu przeze mnie miejsca w którym byłem, okazało się, że w pewnym momencie zboczyłem na niewłaściwą ścieżkę. Zdecydowali bardzo szybko - jeden zostaje na właściwej ścieżce drugi zaś rusza mi z pomocą. Po pewnej chwili ks. Mariusz był już koło mnie – nie byłem daleko. Z pomocą Mariusza doszliśmy do miejsca w którym czekał ks. Krzysztof, jednak wiadomo było, że dalej nie dam rady. Kolejna szybka decyzja – ks. Krzysztof idzie w górę do San Lorenzo szukać pomocy, Mariusz zostaje ze mną, by mnie „pilnować” - zupełnie nie wiem po co?; przecież i tak bym się nigdzie nie ruszył J no chyba, że po to, by odganiać jaszczurki, bądź inne gady polujące na „padlinę” J
Leżałem na ścieżce jak długi – ból kolan powoli ustępował, ale gdy tylko próbowałem poruszać nogami, ból wracał. Słońce smaliło okropnie, czas upływał i coraz bardziej docierało do nas, że przed nocą raczej nie zdążymy dojść do San Lorenzo. Przy dobrym tempie brakowało jakieś 4 godz. a ja leżałem jak dętka. Nawet, gdyby ks. Krzysztof doszedł w dobrym tempie do haciendy i szybko znalazł pomoc w postaci konia bądź muła, czy osła i ruszył z pomocą – potrzebuje na to ok 5 - 6 godz. – tak więc czekała nas ciemna noc w górach – sama radość. 

Nie czułem się najlepiej, wiec gdy po ok godz. powiedziałem do Ks. Mariusza, że słyszę jakieś konie, Ten pomyślał, że ze mną jest już bardzo źle. Ale po chwili przekonał się, że jeszcze ”kontaktuję” ze światem i że miałem rację. 
Naszym oczom ukazała się karawana czterech mułów prowadzona przez mieszkańca Jatuspaty, który szedł  do Pampas na zakupy. Dobrze, że chłopina się nas nie wystraszył i nie uciekł J Zobaczyć w tym rejonie białego na szlaku graniczy z cudem J poza tym, nie brak tu przesądów o duchach wędrujących po górach, których lepiej unikać albo przegonić (w Peru znane są też przypadki, kiedy miejscowa ludność, ta żyjąca z dala od cywilizacji brała nieraz białych turystów za złe duchy – co miało dla niektórych z nich smutny finał, bo skończyło się to ich śmiercią). 

Nasz człowiek, choć mocno zaskoczony, to chyba nie wziął nas za duchy – te pewnie nie mówią po hiszpańsku J Poproszony o pomoc, nie odmówił – jeden muł był zupełnie wolny i nawet osiodłany, jakby czekał na mnie J 

Tak oto, pierwszy raz w życiu, przy pomocy właściciela dosiadłem muła. Krótka „instrukcja obsługi” i w drogę J Groźba nocy w górach oddalona. Pozostało tylko nieustannie „kierować” mułem, no nie powiem dogadać się z nim nie było łatwo – ale ponoć muły takie są J zapewne chodziło mu o mój akcent bądź wymowę komend: Nijaah… nijaa… chaaah… cijaa… nniciaa… aijaa… cijaa… nijaaah – coś w tym rodzaju J  i tak przez całą drogę, że o poganianiu powrozem po zadku nie wspomnę J  Jechało się całkiem nieźle jedyny dyskomfort to stroma ścieżka i świadomość jak bardzo w dół można polecieć J Po trzech i poł godz. przygoda jazdy na mule dobiegła końca – dotarliśmy do  San Lorenzo - ks. Krzysztof dotarł kilka chwil przed nami.



Zsiadając z muła byłem naprawdę szczęśliwy – zapewne muł był równie szczęśliwy J Po chwili odpoczynku właściciel karawany poszedł dalej - przed nim był jeszcze kawałek drogi na nocleg (do Pampas dotrze na drugi dzień). Również i nam pozostało tylko wsiąść do auta i ruszyć w drogę do domu, do Pampas.

Droga do Jatuspaty z pewnością pozostanie w mojej pamięci na długo. Od tego czasu z wielkim respektem patrzę na ludzi żyjących w tym rejonie – ich wędrówki do Pampas na zakupy – średnio dwa razy na miesiąc – to naprawdę ciężki kawałek chleba.  Nie dziwi więc fakt masowej migracji młodych ludzi, kiedy nadarzyła się taka okazja. I zrozumiałe stają się decyzje przejścia wioski pod zarząd Distrito Quishuar   - kto by nie chciał żyć nieco łatwiej?!

Na chwilę obecną droga z Jatuspaty do Tacany (distrito Quishuar), gdzie zaczyna się droga zbudowana przez „Firmę od elektrowni” zajmuje jedynie ok 6 godz. równie morderczej wędrówki, jest to jednak całe 3 godz. mniej od drogi na San Lorenzo – Ks. Krzysztof ma już tę drogę zaliczoną J - wrócił właśnie z planowanej wyprawy – droga, jak powiedział – czasowo krótsza ale równie wyczerpująca.


Zapewne w najbliższym czasie będzie juz jasne, który z nas będzie miał przyjemność kolejnych odwiedzin jako proboszcz Jatuspaty - radość drogi jest przecież  bezsporna J

środa, 4 lipca 2012

Jatuspata – wioska na „końcu” świata



Stąd tylko 6 godzin pieszej wędrówki 
 i już... Jatuspata
Mała wioseczka licząca ok 250 mieszkańców - na próżno jej szukać ma mapie. Położona powyżej rzeki Mantaron na wysokości 2700 m. n.p.m. należaca do Distritu Surcubamba. 
Bez prądu, mająca jedynie ścieżki, którymi można tu dotrzeć z trzech stron od Surcubamby, od San Lorenzo i od Salcabamby, oczywiście tylko pieszo, bądź na mule (od sześciu do dziewięciu godzin wędrówki) - oddalona od cywilizacji przez całe pokolenia żyła swoim rytmem rolniczego życia aż do tego roku. „Wielki Świat” dostrzegł to urokliwe miejsce i się zaczęło. Co takiego? Negocjacje.

Trwające już prace generują tony pyłu
unoszące się w całej dolinie
Otóż władze Kraju zauważając doskonałe uwarunkowania terenu postanowiły w tym miejscu ulokować wielką elektrownię wodną. W tym celu podjęto rozmowy z władzami wioski, by wykupić od nich cały teren potrzebny do planowanej inwestycji. Osiągnięto porozumienie i cały teren przy rzece od wieków typowo rolniczy z dnia na dzień zamienił się w ogromny plac budowy. 
Planowana elektrownia ma być największą tego typu elektrownią w kraju – realizacja inwestycji ma potrwać  kilka lat - prawdopodobnie sześć lat, jeśli wszystko będzie przebiegało zgodnie z planem i bez niespodzianek. Co to oznacza dla wioski? Wielkie pieniądze. Każdy mieszkaniec, który miał swoje fundo przy rzece, otrzymał za nie spore pieniądze.

Po takim zastrzyku finansowym dla mieszkańców stało się to, co stać się musiało – za otrzymane pieniądze ludzie pokupowali sobie działki, bądź domki najczęściej w mieście Hancayo i młodzi zwyczajnie opuszczają swoją ojcowiznę, szukając lepszego życia.
W wiosce pozostają nieliczni, przeważnie starsi mieszkańcy i ci, którzy pozostają tu dla doglądania nielicznych już poletek uprawnych. Obecnie w Jatuspacie mieszka ok 90 osób i wielce prawdopodobne, że liczba ta jeszcze się zmniejszy.

Tak oto „wielki świat”, zdaje się, że zamknie ostatnią kartkę historii Jatuspaty. Wioska jeszcze istnieje, ale czy przetrwa? – zapewne pokażą to najbliższe lata. 

sobota, 30 czerwca 2012

Święcenia Kapłańskie w Huancayo


Dla każdej diecezji dzień święceń kapłańskich jest radosnym i ważnym wydarzeniem. Szczególnego znaczenia nabiera ten dzień w kraju misyjnym, gdzie ciągle brakuje kapłanów.
Rodzime powołania są zawsze jakimś widocznym wyznacznikiem żywotności wiary danej społeczności, dlatego każdy rodzimy ksiądz jest wielką radością dla lokalnej społeczności i nie tylko. Dla misjonarzy to także wielka radość, bo można zobaczyć owoc pracy misyjnej nieraz wielu pokoleń misjonarzy. A praca misyjna w Ameryce Południowej z różnych względów nie jest łatwa. Duże znaczenie ma tu przeszłość historyczna no i odmienna tradycja kulturowa, ale o tym może innym razem.

W tych właśnie dniach, tej radości oglądania owocu pracy moich poprzedników mogłem doświadczyć osobiście. Po dziesięciu latach przygotowań i studiów nadszedł upragniony dzień święceń kapłańskich dla Oracio Saula, pierwszego kapłana z Quishuar (parafia Salcabamba).

W Uroczystość Świętych Apostołów Piotra i Pawła wraz z małą delegacją parafialną ruszyłem wiec do Hancayo – stolicy sąsiedniej diecezji na pierwsze święcenia na peruwiańskiej ziemi. Już na godzinę przed mszą na placu katedralnym dało się odczuć podniosłą i radosną atmosferę święta. Plac i Katedra z każdą chwilą wypełniały się coraz większą ilością ludzi. Obok katedry w budynku Kurii coraz liczniej też gromadzili się księża diecezji Hancayo i nie tylko – powód bardzo prosty: dwóch spośród trzech neoprezbiterów jest spoza diecezji Hancayo – jeden z sąsiedniego Wikariatu Apostolskiego San Ramon i jeden z sąsiedniej diecezji Hancavelica (z diec. w której posługuję).
Tylko i aż trzech księży w tym roku – w zeszłym nie było ani jednego a i w kolejnym roku święceń też nie będzie, następne świecenia w diecezji może za dwa lata – powołań niestety nie ma zbyt wiele. Nic wiec dziwnego, że świecenia są tu prawdziwym świętem i można to zauważyć niemal w każdym elemencie celebracji.
Przebieg święceń był dla mnie swoistym doświadczeniem. Mając w pamięci obraz naszych opolskich święceń prezbiteratu ugładzonych pod każdym względem normami liturgicznymi byłem co rusz zaskakiwany różnymi elementami tutejszej liturgii. Uderzało przede wszystkim spontaniczne zachowanie wiernych, oprawa muzyczna i nowe elementy, powiedzmy około liturgiczne (ponoć taka tradycja), których było kilka w czasie mszy święceń. Wszystko to dało niezwykle osobliwy charakter ceremonii – w Polsce z pewnością tego się nie doświadczy – i pomyśleć, że to jeden i ten sam Kościół J
Tak więc po kolei. Oczywiście niemożliwyą rzeczą jest, by w Peru jakakolwiek uroczystość rozpoczęła się punktualnie – nawet obchody państwowe zaczynają się z poślizgiem – nie inaczej było i ze święceniami, zaplanowane na 10.30 rozpoczęły się o 11.00, kiedy to uroczysta procesja ruszyła z Kurii do Katedry pozdrawiana spontanicznymi okrzykami wiernych, którzy nie zmieścili się już do świątyni. Podobne okrzyki towarzyszyły nam również po wejściu do Katedry aż do samego ołtarza. Księża też nie byli dłużni, nie szli w sztywnym porządku liturgicznym lecz chętnie witali się z wiernymi wymieniając z nimi uściski dłoni i parę  słów. Gdy Neoprezbiterzy doszli już do ołtarza od razu  zostali otoczeni gromadą młodych dziewcząt, które zaczęły obficie obsypywać ich kwiatami, tak iż po chwili powstał z nich piękny kolorowy dywan. Wszystko przy dźwiękach muzyki, które przypominały bardziej muzykę disco polo niż znane nam tony muzyki z kościoła w Polsce. Pierwsze zaskoczenia miałem już za sobą, ale jak się okazało nie ostatnie. Biskup powitał wszystkich zgromadzonych podkreślając ważność tej chwili dla całej wspólnoty Kościoła lokalnego i powszechnego, przywitał rodziny neoprezbiterów i ich samych – i jakby inaczej – posypały się liczne oklaski, no i rozpoczęła się Msza Święta.



Zasadniczo do pewnego momentu wszystko wyglądało tak jak u nas w kraju J no może poza oprawą muzyczną i służbą liturgiczną. Po obrzędzie święceń, jak łatwo się domyśleć kościół wypełnił się burzą oklasków a rodzina spontanicznie gratulowała swoim krewniakom takiej łaski i zaszczytu, którego dostąpili. Jak grzyby po deszczu w całym kościele wyrosły transparenty i plansze z różnymi napisami wyrażającymi radość i wdzięczność za nowych kapłanów, zrobiło się gwarno i wesoło.  Trwało to ładną chwilę ale nikt się tym nie przejmował a już na pewno nikt się nie denerwował, że to przecież zachowania nie liturgiczne. 

Biskup również nie ukrywał radości, czego wyraz dał zapraszając po kolei wszystkich do prezentacji swych plansz i transparentów przed ołtarzem, tak by wszyscy mogli zobaczyć i usłyszeć czytaną przez niego treść widniejącą na każdym transparencie i planszy – po każdej prezentacji, wiadomo…
oklaski
J
- że nie wspomnę całej gromady „paparazzi”, którzy robili zdjęcia w czasie całej mszy niemal z dowolnej pozycji i dowolnego miejsca. 

Kolejnym elementem Liturgii było przygotowanie darów ofiarnych - oczywiście być musiała - procesja z darami. 
Biskup wraz z neoprezbiterami stali przed ołtarzem i błogosławili przynoszone dary. Barwny „korowód” trwał ładne kilkanaście minut. Ludzie w tradycyjnych strojach przynosili do ołtarza nie tylko tradycyjne dary, wino, chleb, świece i kwiaty, ale wszystko co dla nich ważne do życia, nie brakowało więc owoców, warzyw, serów, mleka, itp. – odniosłem wrażenie, że każdy mógł uczestniczyć w tej procesji jeśli tylko chciał coś ofiarować, nie było żadnych ograniczeń, czy limitów osób mogących wziąć udział w procesji. 


Po tym barwnie i ciekawie wyglądającym elemencie liturgii Msza przebiegała w znany nam sposób aż do momentu podziękowań - najpierw dziękował biskup, później odczytywane były listy innych biskupów wyrażające radość i życzenia z okazji święta diecezji, tj. święceń kapłańskich, dalej dziękowali przedstawiciele rodzin, i władz lokalnych, no i na koniec dziękowali neoprezbiterzy – każdy z osobna - wiadomo oklaski murowane. Na zegarek nikt nie patrzył J Ostatnim elementem liturgii Mszy Świętej było biskupie błogosławieństwo no i procesja do zakrystii – wiadoma sprawa – okrzyki radości, oklaski, kwiaty…

Tak, osobliwe to święcenia Kapłańskie były J

wtorek, 5 czerwca 2012

Zachowaj spokój i bądź cierpliwy… Hmmm łatwo powiedzieć, gorzej wykonać.


Cierpliwość i spokój. Życie tutaj nieustannie wystawia na próbę te dwie cechy, bez ich opanowania można zapomnieć o normalnym funkcjonowaniu.

Sytuacji w  których poddawany jestem swego rodzaju próbie jest cała masa. Pewnie kiedyś opiszę ich znacznie więcej, teraz jednak ograniczę się do jednej sytuacji z ostatnich tygodni.

Wracałem nocą do Pampas po zakończonych  mszach w parafii Salcabamba. Prawdę mówiąc, to byłem już trochę zmęczony i nieco głodny, zresztą to nic dziwnego, po godzinach spędzonych w samochodzie i kolejnych godzinach spędzonych na sprawowaniu sakramentów. Tego dnia odwiedziłem trzy wioski - była spowiedź i msza święta. Wracałem jednak szczęśliwy i spełniony jako misjonarz. Byłem już blisko Pampas, brakowało zaledwie 6 km, no i …, no właśnie kolejna próba cierpliwości i spokoju. Oj nie jest to takie proste.
Cóż takiego się stało? Otóż w wiosce, którą trzeba pokonać w drodze do Pampas była fiesta - święto patronalne. Niby nic nadzwyczajnego, ludzie się bawią, jest muzyka, taniec i inne rozrywki. Pojawił się tylko jeden problem. Nie było przejazdu przez główną drogę.

Dlaczego? Kierowca ciężarówki postanowił się zabawić na fieście, wiec zaparkował swój pojazd niemal na środku drogi. Podobne pragnienie miał również inny kierowca ciężarówki i zaparkował swój pojazd tuż obok pierwszej ciężarówki i tym samym totalnie zablokował przejazd tą drogą – gdyby zaparkował 10 m. dalej, miejsca było pełno, ale nie, zatrzymał się tuż obok – tu Mu pasowało i już!!!

Gdy dojechałem do tej wioski, był już spory korek. Pomyślałem, że pewnie jakiś wypadek i szybko podbiegłem zobaczyć co się dzieje – na miejscu się dowiedziałem o co chodzi.

Wszyscy czekali, aż znajdą drugiego kierowcę ciężarówki (pierwszy był pijany jak bela i gdzieś zgubił kluczyki do swojego auta). Ludzie stali tak już przeszło godzinę i zanosiło się no kolejne godziny czekania, ale o dziwo, nikomu to nie przeszkadzało. Ot okazja, by się zabawić na fieście, zjeść coś i wypić.

I tylko ja miałem problem – uwierzcie musiałem sięgnąć po najgłębsze pokłady cierpliwości i spokoju.

Szczęśliwym trafem pojawił się znajomy parafianin, który poinstruował mnie o możliwym objeździe znanym tylko okolicznym mieszkańcom. Tak więc, po operacji kilkuset metrowego wycofywania - co nie było łatwe, bo już inni zdążyli mnie przyblokować - dotarłem dzięki pomocy owego parafianina do, powiedzmy „drogi”, którą można było objechać cały korek. Po poł godzinie, mokrusieńki cały, wyjechałem ponownie na drogę centralną wiodącą do Pampas – objazd okazał się skuteczny – choć za drugim razem, pewnie bym się trzy razy  zastanowił, czy nim pojechać. Mogłem dalej wracać do Pamas. Jak tu nie być szczęśliwym? J


Kolejna lekcja cierpliwości i spokoju zaliczona. Podobnych lekcji było już wiele, a ile przede mną, któż to wie.

PS. Niestety nie mam zdjęć - byłem zbyt spokojny, by je zrobić J


poniedziałek, 4 czerwca 2012

Po długiej przerwie



Najwyższy już czas powrócić do pisania J
Nieraz cały dzień za kółkiem, 
ale... jest radość 
Dwa miesiące przerwy były dla mnie czasem koniecznym, by nieco ochłonąć i zdystansować się do tego wszystkiego co w pół roku zobaczyłem i doświadczyłem. Myślę, że każdy, kto zaczyna życie w nowym miejscu i nowych warunkach potrzebuje takiego czasu – ja potrzebowałem z całą pewnością. Andyjski Świat jest po prostu tak różny od tego w którym wyrosłem, że po jakimś czasie „chłonięcia wszystkiego” trzeba mi było się zatrzymać i zwyczajnie poukładać to „wszystko”  w swojej głowie.

Czasem trzeba iść pieszo...
 i wtedy widzi się więcej
Muszę przyznać, że im dłużej tu jestem, tym trudniej mi pisać o tym, co widzę i czego doświadczam.
Jak oddać całą złożoność tutejszego życia, pokazać tutejsze realia a jednocześnie nie być źle zrozumianym? Z każdym dniem uświadamiam sobie to, jak mocno odmienny jest sposób widzenia i rozumienia Świata przez Peruwiańczyków i przez nas Polaków-Europejczyków.

Tak…, czas na pogłębioną refleksję był jak najbardziej wskazany.

Przez te dwa miesiące nazbierało się trochę wydarzeń, więc tematów mi nie zabraknie na kolejne miesiące J, pozostaje tylko kwestia czasu – oby go nie zabrakło na kolejne wpisy. 

czwartek, 5 kwietnia 2012


Chrystus Zmartwychwstał! Prawdziwie Zmartwychwstał!



Niech radosne Alleluja zagości w sercu każdego z nas.
W tym Świętym Czasie, Chrystusowego Pokoju,
jakiego świat dać nie może,

życzę Wszystkim Czytelnikom .
ks. Paweł Chudzik

sobota, 11 lutego 2012

Tymczasem w ogródku….


Po odpowiednich działaniach przygotowawczych – uprawa ziemi i okrycie nową folią naszego tunelu, można było przejść do dalszych działań. Nasionka ogórków i pomidorów wsiane do małych kubków,  w swoim czasie wyrosły  już na tyle, że można było je przesadzić do naszego „tunelu z folii”.  Pozostaje nam tylko plewienie chwastów, podlewanie, no i czekać na dalszy wzrost i pierwsze owoce. Wszystko jak do tej pory „szło jak po maśle”, ale… Zawsze musi być jakieś „ale”. 
Naszym „ale” okazały się być wredne szkodniki. Nie wiadomo skąd i nie wiadomo jak, jednak ci mali niszczyciele dowiedzieli się o naszych smacznych roślinkach, i pod osłona nocy, ukradkiem „zajęły” się naszą uprawą. Ślady ich działalności szybko można było zauważyć, gdyż skutecznie niweczyły naszą ofiarną pracę. Te potwory po prostu  żarły maleńkie niewinne zielone listki ogórków bez najmniejszej litości, i jakby tego było mało, dodatkowo zabrały się za łodygi. Stało się jasne, że jeśli nie opanujemy sytuacji z naszych przyszłych zbiorów będą nici.

Tak więc wojna!!! 
Latarki do ręki i na nocne zwiady… taaak… i wszystko jasne.

Te wstrętne robale przez dzień żyją sobie zwinięte w kłębuszek i zakopane w ziemi, a nocą robią sobie wyżerkę naszym kosztem! – ściślej mówiąc - naszych roślinek. Niestety kilka krzaczków nie udało się już odratować – poległy w paszczach nielitościwych ogórkożerców. 
Jeszcze tej samej nocy przeszliśmy do kontrataku i wróg poniósł dotkliwe straty. Niestety, rozbite odziały wroga po wycofaniu się na jeden dzień, przegrupowały się i podjęły walką na nowo. Zmieniły jednak strategię, już nie atakują całą chmarą lecz w partyzantce, w małych oddziałach od trzech do pięciu. Mają jednak pecha bo na posterunku jest zawsze czołowy zwiadowca - ks. Krzysztof - każdej nocy daje im nieźle do wiwatu.
Biedne roślinki odżyły i mają się dobrze, a na niektórych krzakach pojawiły nawet  pierwsze kwiaty. Można więc mieć nadzieję, że doczekamy się  niebawem naszych własnych pomidorów i ogórków.  

Musimy być jednak czujni – wróg nie śpi.

czwartek, 2 lutego 2012

Dwa dni w Muchca - cz.2



Każda wizyta duszpasterska, w jakiejkolwiek wiosce, musi być wcześniej zaplanowana i zapowiedziana. Bez tych działań nasza wizyta przeszłaby bez większego zainteresowania.
Dlaczego? A no dlatego, że ludzie zajęci są swoimi sprawami – głównie pracą na swoim poletku, bądź wypasem wszelkiej maści bydła. Tak więc nie odwiedza się wiosek bez wcześniejszej zapowiedzi, bądź bez zaproszenia od konkretnej rodziny, czy całej społeczności wioski.

Powód naszej wizyty w Muchca  były dwojaki. Zostaliśmy poproszeni o sprawowanie mszy świętych.  W pierwszym dniu chodziło o mszę w pierwszą rocznicę śmierci głowy rodziny – zakończenie żałoby. W drugim dniu z rana miała być sprawowana msza święta, tzw. zbiorowa, za zmarłych z całej wioski (coś w rodzaju naszych wypominek). Po mszy miały być chrzty, a w południe śluby. Wszystko jasne, zapowiedziane i zaplanowane z miesięcznym wyprzedzeniem – ma się rozumieć, że rodzina była w kancelarii parafialnej, by wszystko ustalić jak należy. No i trzeba powiedzieć, że wszystko było niemal tak, jak było zaplanowane J - niemal, nie licząc poślizgnięć czasowych i dodatkowych atrakcji.
Do wioski dotarliśmy z 20 minutowym opóźnieniem. Pod kaplicą jednak nie było nikogo, kto by nam mógł wytknąć spóźnienie. Cisza na placu, jak gdyby nigdy nic. Zabiłem wiec w dzwon, by oznajmić ludziom, że już jesteśmy i spokojnie zabieraliśmy się do modlitwy Liturgią Godzin. 

Najszybciej pojawiły się zaciekawione dzieciaki a po jakieś chwili przyszło dwóch dorosłych z zapytaniem, czy nie chcemy zjeść obiadu. Jako, że byliśmy po dobrym obiedzie w „rajskiej restauracyjce” po drodze, grzecznie podziękowaliśmy owym panom za zaproszenie informując, że czekamy teraz na ludzi, by odprawić mszę świętą. Zostaliśmy zapewnieni, że za chwilę wszyscy się zejdą. 
Istotnie po ok poł godzinie przyszła całkiem niezła „ekipa” (dwoje dorosłych i kilkoro dzieciaków), lecz jeszcze nie na mszę, ale do sprzątania kaplicy. Sposób sprzątania był nader interesujący – do wody podłączono węża i dokładnie „wypłukano” całą kaplicę a następnie po prostu wytarto ją ścierkami - prawda, że proste? J

W ciągu kolejnej pół godziny zeszła się rodzina i można było rozpoczynać mszę świętą w intencji zmarłego przed rokiem męża i ojca – głowy rodziny.
Żałoba po bliskim zmarłym z rodziny jest ważnym elementem ludowej tradycji. Trwa ona rok czasu i właśnie w pierwszą rocznicę ma miejsce coś w rodzaju zakończenia żałoby. Wygląda to miej więcej zawsze tak samo. Na ten dzień schodzi się cała rodzina. Jest msza święta w intencji zmarłego, modlitwa i dalsze czuwanie przy jego grobie na cmentarzu – jest to dobra okazja, by  pogadać, pożuć liście koki i wypić piwo, czy inny napój, czasem coś przekąsić – wszystko odbywa się oczywiście na grobie zmarłego i trwa najczęściej do zmroku. Po czuwaniu na cmentarzu najbliższa rodzina idzie na kolację i dalsze czuwanie, tym razem już w domu zmarłego. Otóż, w jednej izbie stawia się mały „ołtarzyk” ku pamięci zmarłego, przy którym całą noc pali się w świece i czuwa – trwa to do świtu, wtedy dopiero wszyscy idą na spoczynek. 
Chcąc nie chcąc wraz z ks. Krzysztofem staliśmy się uczestnikami „ceremonii” zakończenia żałoby w rodzinie, która nas zaprosiła i gościła tego dnia i nocy. Po mszy świętej w kaplicy wszyscy przeszliśmy na cmentarz –nie było daleko, tam modlitwa nad grobem i błogosławieństwo – tyle z naszych duszpasterskich działań, dalej byliśmy już zdani na zapraszającą nas rodzinę. Usiedliśmy więc jak wszyscy na trawie obok grobu zmarłego i oddaliśmy się temu co czas przynosił. A to przysłuchiwaliśmy się rozmowom, a to sami podejmowaliśmy się rozmów, wypiliśmy gaseose (napój gazowany) – koką nas nie poczęstowali, i tak trwaliśmy jak wszyscy na czuwaniu (na szczęście do zmroku nie było daleko). Po zmroku razem z innymi ruszyliśmy do domu rodziny zmarłego na kolacje i nasz spoczynek.

Jako goście specjalni jedliśmy w kuchni, pozostali na zewnątrz w podwórzu. Klimat kuchni – nie da się opisać, to trzeba zobaczyć i doświadczyć samemu.
Na kolację dostaliśmy ćwiartkę pieczonego kurczaka z gotowanym ryżem i ziemniakami „w mundurkach”  oraz serwowanym osobno jakimś sosem (nie miałem odwagi próbować), do tego parzona herbatka z koki – wszystko smakowało nieźle. Choć przyznać muszę, że jadłem z niemałą obawą o swój żołądek mając na względzie nie tylko doznania estetyczne z wyglądu kuchni, ale też towarzyszące nam przy jedzeniu, pałętające się pod nogami świnki morskie (cuy) – swoiste doświadczenie J 
Nawiasem mówiąc cuy jest w Peru hodowane dla celów spożywczych – jest traktowane jako przysmak.
Nasi gospodarze byli dla nas naprawdę bardzo mili i troskliwi. Na nocleg oddali nam swój chyba najlepszy pokój (o czym mogło świadczyć zabezpieczenie tego pokoju – był zamknięty na kłódkę, która ostatecznie trzeba było przepiłować, bo gdzieś się zapodział kluczyk). Pokój był mały ale przytulny. Miał malutkie okienko i dwa posłania – słowem wszystko co potrzeba, by się przespać na jedną noc. Była też łazienka, co prawda jedna dla wszystkich, ale zawsze coś –był to po prostu zwyczajny, na zewnątrz w podwórzu pod chmurką, kran z zimną wodą i coś w rodzaju zlewu – czy trzeba coś więcej, by się umyć? Ubikacja też była – można było nawet wybrać sobie miejsce – krzaków obok domu było wiele.

Tego dnia tak naprawdę i mocno uświadomiłem sobie, że jestem przecież na misjach. Ludzie tak tu żyją – Ci u których byliśmy, uchodzą za nieco bardziej zamożnych we wsi – pozostali żyją jeszcze „skromniej”. Tak, życie na peruwiańskiej wsi nie jest łatwe – to głównie ciężka praca i jeszcze raz ciężka praca. Teraz wiem już z całą pewnością, że zrozumieć tych ludzi, można tylko wtedy, gdy doświadczy tego ich życia. Takie życie uczy nie tylko pokory i uczy czegoś znacznie więcej.

Tej nocy sobie nie pospaliśmy – nie dało się, dzieciaki mały „raj na ziemi” – gdy dorośli zajęci byli czuwaniem one harcowały w najlepsze, dopiero interwencja ks. Krzysztofa ok pierwszej w nocy przyniosła nieznaczną poprawę sytuacji i można było trochę podrzemać. O piątej z hakiem wczesno ranna krzątanina domowników skutecznie zakłóciła nasz spoczynek. O spaniu już nie było mowy, można więc było wczesno poranną modlitwą rozpocząć nasz dzień J Szybka toaleta poranna, spakowanie plecaków i byliśmy gotowi do śniadania. 
Gospodyni zaprosiła nas do kuchni – cuy (świnki morskie) już były aktywne, wcinały z „podłogi” przyniesioną trawę – na śniadanie była tutejsza zupa z kukurydzy – ks. Krzysztof dzielnie jej sprostał, ja wymówiłem się kłopotami żołądka i ograniczyłem śniadanie do herbatki z koki i słonych ciasteczek.
W całym obejściu domu zaczynał się już niezły ruch – po żałobie zakończonej nocnym czuwaniem przyszedł czas na odkładane do tej pory uroczystości rodzinne – chrzty i śluby – przygotowania ruszyły „pełną parą”. I już wiedzieliśmy, że tego dnia poślizg czasowy mamy jak w banku. Spokojnie więc ruszyliśmy do kaplicy, dając czas i swobodę przygotowań całej rodzinie.
Pierwsza tego dnia, na godzinę dziewiątą, była zaplanowana msza święta z wypominkami za zmarłych. Ludzie spokojnie zaczęli się gromadzić w kaplicy tak właśnie trochę po dziewiątej, tak że o dziesiątej godzinie mogliśmy rozpocząć mszę świętą. 
Po mszy zaczęliśmy spisywać potrzebne dokumenty – ks. Krzysztof do ślubu, a ja do chrztu. Trochę nam to czasu zajęło – bo ludzie przychodzili bez stosownych dokumentów i trzeba było czekać aż po nie pójdą i przyniosą. 


Około południa rozpocząłem ceremonię chrztu świętego – ostatecznie udzieliłem tego sakramentu dziesiątce dzieci. 




"Klasyczny" strój Urzędnika - ten z nr 2
Od razu po chrzcie miała rozpocząć się msza ślubna trzech par narzeczonych ale trzeba było nieco poczekać, bo przed kaplicą musiał najpierw odbyć się ślub cywilny. 



Mogłem więc rozejrzeć się po placu i zrobić trochę zdjęć. Było naprawdę wiele ludzi. Cierpliwie siedzieli na trawie, czekając na ślub i wesele. Moją uwagę przykuły trzy specyficzne namioty, które pojawiły się na rogach placu – jak się dowiedziałem od ludzi, były one skonstruowane specjalnie dla nowożeńców i miały stanowić dla nich miejsce schronienia i odpoczynku w trakcie całego dnia weseliska, które miało być właśnie na tym placu – taki zwyczaj.
Gdy Urzędnicy Stanu Cywilnego zakończyli państwową ceremonię mogliśmy rozpoczynać mszę ślubną. Nie licząc tego, że narzeczeni nie mieli obrączek, (może nie było ich stać na nie – nie wiem) – pozostałe „elementy” ślubu przebiegały bez problemów. 
Po ślubie oczywiście obowiązkowa sesja zdjęciowa, po czym udaliśmy się  na zaproszony obiad do sąsiedniego domu (ściślej mówiąc do gospodarskiego obejścia). 


W podwórzu domostwa ustawiony był duży stół, który nosił już ślady wcześniejszej uczty  
(nie byliśmy tu chyba pierwszymi gośćmi tego dnia). 

Pod stołem trzy psiaki, kury i koguty, nad nami na poręczy, wisiały sobie kawały mięcha a wokół nas różne sprzęty gospodarskie – nic tylko usiąść wygodnie i spokojnie „coś” zjeść. Jako żółtodziób nie miałem odwagi na cały obiad – ograniczyłem się do ziemniaków „w mundurkach” i herbatki, ks. Krzysztof, wytrawny już misjonarz zajął się całym obiadem, tj. kolejną odmianą zupy z kukurydzy oraz ryżem i mięsem
(pewnie częścią z tego, co wisiało nad nami) – poszło mu całkiem nieźle.

Po obiedzie przyszedł czas na pożegnanie z całą rodziną (naprawdę sympatyczni i mili ludzie) oraz z wszystkimi gośćmi, no i w DROGĘ - przed nami była dłuuuga podróż powrotna do Pampas.
Moja pierwsza wyprawa misyjna - Muchca (Mućka) z pewnością pozostanie na długo w mej pamięci i sercu  J

Papieska Intencja Misyjna

Sierpień

Aby Kościoły partykularne kontynentu afrykańskiego, wierne przesłaniu ewangelicznemu, przyczyniały się do budowania pokoju i sprawiedliwości.