poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Niedziela Bożego Miłosierdzia


Wczesny ranek zapowiada dobrą pogodę, oczywiście to jeszcze o niczym nie przesądza.  Otwieram Liturgię Godzin i rozpoczynam dzień od porannej modlitwy. Ty wiesz, że dziś czeka mnie trudna wyprawa do wioski, której jeszcze nie znam, o której wiem, że jest po drugiej stronie gór okalających Salcabambę, i że droga, jak mówią miejscowi, nie jest najlepsza – zresztą też jej nie znam. Oby nie padało i przyszedł umówiony człowiek, który pokaże mi drogę. Jezu ufam Tobie!


Stawiam czajnik na gazie i przygotowuję śniadanie, prawie jak co dzień -  quaker (rodzaj owsianki na wodzie) z płatkami kukurydzianymi. Proste, szybkie i pożywne. Szykuję też od razu drugie śniadanie, które dziś będzie robiło za obiad i pewnie kolację. Cztery bułeczki z serem żółtym, będą mi musiały wystarczyć, no i jeszcze dwa jabłka i banan J Czajnik już gwiżdże, można zalać herbatę. Za oknem robi się szaro od chmur, będzie padać. Zapowiada się ciekawie.

O godzinie 9.00, jak w każdą niedzielę, Msza Święta w parafialnym kościele w Salcabambie. Tak wiec godzina 8.00 jestem już w kościele. Uruchamiam dzwony (nagranie CD i głośniki na wieży) po raz pierwszy. Przygotowuję wszystko do Mszy Świętej – w parafii nie ma ministrantów. Zaczyna padać deszcz. Rzut oka na zegarek, tak… można dzwonić drugi raz. Siadam w ławce z Liturgią Godzin z nadzieją, że może właśnie dziś ktoś przyjdzie, by skorzystać ze sakramentu pokuty.

Kolejne psalmy…, już czas - trzecie dzwony – taki zwyczaj. Jeśli nie zadzwonię trzy razy, nikt nie przyjdzie. Miałem już tego dowód nie raz, gdy zabrakło prądu, po pierwszym albo drugim dzwonieniu. To nic, że ogłaszałem, że Msza będzie każdego dnia o wyznaczonej godzinie. Nie było trzech dzwonów - nikt nie przyszedł.

Kończę modlitwę Przedpołudniową. W kościele cisza, ludzi brak. Nawet znajomy pies dziś nie wszedł do środka, jak to zwykle miewa w zwyczaju. No cóż…  Idę do zakrystii, wkładam szaty liturgiczne… już 9.00, pora rozpoczynać Mszę… jeszcze minuta… może ktoś jednak przyjdzie… 9.03 … jest, jest… do kościoła wchodzą trzy osoby. Dwie starsze babcie i jeden dziadek. Wychodzę do ołtarza, nie mogę dziś dłużej czekać. Po tej Mszy mam przecież daleki wyjazd. W trakcie aktu pokutnego pojawia się znajomy pies J a za nim wchodzą kolejne cztery osoby z dwójką małych dzieci. Do końca Mszy, nikt więcej nie przyszedł.

Ciągle siąpi. Ogłoszenia i błogosławieństwo. Wciąż nie widzę człowieka, który miałby być przewodnikiem dzisiejszej wyprawy. Gaszę świeczki i Paschał, chowam kielich i ampułki, przykrywam ołtarz. Dziękczynienie po Mszy. Jak nikt nie przyjdzie, to jak ja trafię do tej wioski… do tego jeszcze ta pogoda… Mój wzrok pada na obraz Jezusa Miłosiernego … Słowa Ewangelii jeszcze raz zabrzmiały w mym sercu: „Tomaszu uwierzyłeś, bo mnie ujrzałeś, błogosławieni, którzy nie widzieli a uwierzyli…” 
Jezu ufam Tobie!

Robię się spokojniejszy. Zamykam kościół i wracam na plebanijkę. Pakuję do auta walizkę – zestaw „Misyjnego Księdza” i torbę ze śniadaniem i innymi przydatnymi rzeczami. Pozostaje mi tylko czekać na przewodnika. Mija pół godziny, nikt nie przychodzi. W tym czasie niebo się nieco przejaśnia, nawet czasami słonko rozbłyśnie swym pełnym blaskiem… Będzie dobrze.

Idę do Centrum Zdrowia, tam mają mapę regionu, zrobię jej zdjęcie i w drogę… Się przeliczyłem, mapy nie mają, ale może znajdzie się człowiek, który ze mną pojedzie w charakterze przewodnika, muszę tylko poczekać chwilę…

Wyprowadzam auto i czekam… Mija 10 minut…, czekam…, gaszę silnik…, czekam… Zza zakrętu wyłania się dwóch młodzieńców… idą w moją stronę…
Hola Padre, como estas… hemos venido de Pucayacu, para ser guias de Usted. (Witaj Ojcze, jak się masz… przyszliśmy z Pucayacu, żeby być Twoim przewodnikiem)
·     Bogu niech będą dzięki.
Jeden z nich pobiegł do Centrum Zdrowia poinformować, że nie trzeba już fatygować, tego kogoś, kto miał mi pomóc.

10.45 ruszamy do Pucayacu. Młodzieńcy (17 -18 lat) zapewniają, że droga jest przejezdna. Wyszli z wioski przed siódmą, tylko że deszcz był i dlatego tak późno przyszli. Mówią, że za 2-3 godziny dojedziemy.

  ·  Ale, ale… zaraz, zaraz…, jak to za 2-3 godziny… autem?! Przecież, Wy, na nogach pokonaliście tę trasę w ok 3 i pół godziny!
* Si Padre
· No więc??
* Padre a Salcabamba hay una bajada no mas. (Ojcze do Salcabamby jest tylko zejście, nic więcej)

No to, już dla mnie wszystko jasne. Czeka nas „wspinaczka”, tylko jak długa? Początek drogi nawet w miarę, zresztą ten odcinek akurat znałem z innej wyprawy. Znów zaczyna siąpić. W Yuracc Yacu pokazują mi odbicie – ostro w lewo i… od tego momentu poznaję nowa drogę.

Już za następnym zakrętem pierwsze problemy – kamienie…, dużo kamieni… wielkich kamieni… Chłopcy muszą wysiąść z auta i odrzucać te największe robiąc przejazd. 

Ten odcinek mamy za sobą. Młodzi zaczynają objaśniać, że dalej też są kamienie, no i rozpadliny, no i mostki w nienajlepszej kondycji… ale żebym się nie martwił, bo da się przejechać – dwa tygodnie temu jeden ze wsi przejechał tą drogą prawie do końca… 

·  Prawie do końca…??? Dwa tygodnie temu…??? Przecież to kawał czasu, stan drogi w tym czasie mógł się całkowicie zmienić, zwłaszcza, że prawie codziennie padał deszcz!!! Iść na nogach, albo jechać konno, bądź na ośle, czy mule to nie to samo, co autem. A droga miała być przejezdna!

*  Padre no te preocupes, se puede… (Ojciec się nie martwi, da się…)

No tak…, zapomniałem, że dla miejscowych PRZEJEZDNA nie musi oznaczać tego samego, co dla mnie – zresztą jak wiele innych spraw.


Pozostaje mi tylko, „nie martwić się” i zdać się na moich młodych przewodników.
Jezu ufam Tobie!

Poruszamy się przeważnie z prędkością idacego pieszo człowieka, napęd 4x4, jedynka, max. dwójka, z rzadka trójka. Co jakiś czas, chłopaki wyskakują z auta pousuwać kamienie, albo by mnie pokierować w przejechaniu pomiędzy rozpadlinami, że o mostkach nie wspomnę.

Jedziemy…, im wyżej, tym gorzej… ciągle siąpi… jedziemy w chmurach… mój wysokościomierz wskazuje już 4000 m.n.p.m. Przewodnicy mówią, że już blisko do przełęczy. Rzeczywiście, kilka zakrętów i jesteśmy na przełęczy 4080 m.n.p.m. 

Teraz już tylko zjazd… droga wcale nie lepsza a czasami nawet gorsza niż wcześniej. „Schodzimy” poniżej pułapu chmur, w dole moim oczom ukazuje się mała wioska… tak to Pucayacu. Procedura nawigowania mnie przez moich przewodników powtarza się jeszcze kilka razy… szczęśliwie pokonujemy kolejne przeszkod, ale do czasu…
 Padre aqui quedamos el Auto, no se puede mas, bajamos con pie… (Ojcze, tu zostawiamy auto, dalej się nie da, schodzimy na nogach).



Stawiam auto w bezpiecznym i w miarę szerokim miejscu, zabezpieczamy koła kamieniami, jednemu wręczam walizkę, drugiemu torbę, ja do ręki biorę aparat, no i w drogę. Schodzimy lekko na przełaj, małą ścieżyną. 

No i już wiem dlaczego dalej się nie dało autem. W pewnym miejscu droga zmieniła się w wielką rozpadlinę. Yeferson szybko mi wyjaśnł, że to przez ciągle padające u nich deszcze - to dlatego ludzie chcieli, by Padre przyszedł do wioski i się pomodlił.

Po ok 30 minutach byliśmy już we wiosce. Wskaźnik wysokości wyświetla 3670 m.n.p.m. Ktoś zabił w dzwon obwieszczając nasze przybycie. Ludzie powoli zaczęli się schodzić do kaplicy…, miałem czas na drugie śniadanie, a raczej obiad…, na zegarze czternasta z minutami. 

Chwilę później, pierwsi petenci, chodzi o chrzest dzieci. Okazało się, że ostatni misjonarz, był tu kilka ładnych lat temu, wg mieszkańców ok 7 lat – i niestety jest to możliwe. W sumie zapisałem 9 dzieci do chrztu. 


Już nie siąpi, leje jak z cebra. Ludzie podchodzą i pozdrawiając mnie zaczynają się skarżyć, że z tym deszczem, to jest tak codziennie od grudnia, że pola poniszczone, że droga tak samo, że ziemniaków nie mogą posadzić i fasoli ani grochu, bo zgnije, i że niektórym domy się zawalają… Niech Padre się pomodli, pobłogosławi… Niech Bóg się zlituje nad nami…

Słucham i patrzę…, w niektórych oczach widzę łzy…, na każdym kroku ludzka bieda aż nadto jest tu widoczna …
Jezu ufam Tobie.

Do kaplicy schodzą się ciągle nowi mieszkańcy Pucaycu i nie tylko, są również reprezentanci z pobliskich osad i wiosek. Wiedzieli, że dziś tu będę - szef wioski wysłał swojego przedstawiciela do Salcabamby jeszcze tydzień przed Świętami, aby mnie tu „ściągnąć”. Wizytę zaplanowaliśmy właśnie na Niedzielę Miłosierdzia. Stąd ludzie dobrze wiedzieli o moim przybyciu i licznie przyszli na Mszę, by modlić się o błogosławieństwo dla całej wioski i okolicy.

W Godzinie Miłosierdzia rozpoczynamy Mszę Świętą o błogosławieństwo dla Pucayacu, o dobra pogodę i dobre zbiory. Śpiewam i odpowiadam sobie głównie sam, ale czy mogę się temu dziwić, albo mieć za złe tym ludziom, którzy od lat nie byli na Mszy… Wierzą wiarą dziecka, wierzą że Bóg jest Stworzycielem i Zbawicielem Świata i że jedynie Bóg może zmienić ich sytuację – to mi wystarcza, mogę śpiewać sam i sam sobie odpowiadać – Bóg zna ich serca, wiem, że im pobłogosławi, nawet gdy słabo znają modlitwy i gdy mylą się odmawiając Ojcze nasz…

W kazaniu mówię im o Bożym Miłosierdziu, o tym, że wierzyć Bogu znaczy żyć wg Jego przykazań. Mówię o potrzebie modlitwy, tj. rozmowy z Bogiem każdego dnia, o swoich radościach i smutkach, że trzeba Boga prosić nieustannie o Błogosławieństwo, bo On nas Kocha, bo Posłał swojego Syna, aby nas odkupił na Krzyżu z grzechu i wszelkiego zła i pragnie, aby każdy z nas odpowiedział mu na tę Miłość swoją miłością.
Słuchają z uwagą, kiwają głowami, „mruczą” pod nosem si Padre, si Padre… Ufam, że po części rozumieją treść przesłania – choć z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że wcale tak nie musi być, wszak większość z nich, głównie starsi, ledwie znają hiszpański, przecież na co dzień posługują się językiem quechua.
Jezu ufam Tobie!

Na Ojcze Nasz… przestaje padać. Wychodzi słońce. Na twarzach pojawia się uśmiech…  Przed błogosławieństwem poświęcam wodę – dla ścisłości, kilkanaście wiader wody – i błogosławię zgromadzonych – oczywiście muszę przejść pomiędzy nimi i każdego tą pobłogosławioną wodą mocno skropić – na twarzach maluje się Radość.
Po Mszy Świętej rozpoczynam ceremonię Chrztu Świętego. Objaśniam jego znaczenie i obowiązki rodziców i chrzestnych względem wychowania religijnego dzieci…
Jezu ufam Tobie!

I tak jedno po drugim …chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

Powoli dobiega końca wizyta w Pucayacu – każdy z osobna chce podziękować za odwiedziny i za Mszę Świętą. Błogosławię dzieci i staruszków wychodząc z kaplicy, każdemu ściskam dłoń i zwyczajowo klepię po ramieniu. W twarzach odbija się słońce, jest Radość.

Teraz już tylko droga powrotna. Szef wioski deleguje jednego pana, będzie moim przewodnikiem do przełęczy, dalej już sobie poradzę sam – kamienie już uprzątnięte, a mostki… z góry łatwiej, więcej widać, też sobie poradzę.
Jest 16.45  ruszamy piechotą w górę, do auta – jest nieźle – zasapany i spocony jak koń po westernie, ale radosny. Autem jest gorzej… znów muszę być nawigowany… szczęśliwie jednak osiągamy przełęcz… ponownie w chmurach… robi się zimno. Dziękuję memu przewodnikowi i ruszam w dół do Salcabamby, jak dobrze pójdzie jeszcze dziś pojadę do Pampas.

Nowych kamieni na drodze nie było, dosyć sprawnie pokonałem też mostki i ogólnie dobrze się jechało. Do Salcabamby dotarłem już o 19.30 a do Pampas dojechałem na 21.30



Cały i zdrowy, trochę ubrudzony, zmęczony i głodny, ale naprawdę
Szczęśliwy w Misyjnym Posługiwaniu.

Jezu ufam Tobie!

środa, 27 marca 2013

Życzenia


Wchodząc w czas Świętego Triduum Paschalnego w Roku Wiary,
trzeba nam spojrzeć na Krzyż z sercem pokornym i otwartym na Miłość Tego,
Który przyszedł na ten Świat, aby ocalić to, co zginęło .
Z Miłości Boga zrodził się Świat i człowiek.
Z Miłości Boga dokonało się nasze Odkupienie w Chrystusie Jezusie.
I jedynie przyjmując tę Miłość  możemy żyć.

Na ten Święty Czas, życzę wszystkim pogłębienia Wiary karmionej Miłością.
Niech Chrystus Zmartwychwstały, przemienia każdą i każdego z nas,
byśmy mogli chrystusowieć w świecie w którym żyjemy.

Błogosławionych Świąt
Ks. Paweł Chudzik - Peru

poniedziałek, 11 lutego 2013

Pamięci tragicznie zmarłego ks. Mariusza Graszka


Nad brzegami…

Młody byłeś, gdy Mistrz Cię uwiódł
Nad brzegami jeziora mazurskich wód

Z miłością spojrzał, nie trzeba było słów
Tak historia sprzed wieków powtórzyła się znów
Żegnając ojca wyszedłeś ze swej łodzi, by inny rozpocząć łów

Od łona matki Stwórca do tego Cię sposobił
Odtąd ludzi będziesz łowił

Z otwartym sercem, szczerze i oddanie
Choć to niełatwa droga, podjąłeś  wezwanie
Niech Twoja Boże wola się stanie

Po różnych wodach prowadził Cię Pan
Taki był zbawczy Jego plan
I niosłeś dzielnie łaskę Chrystusowych Ran

Powołania łódź zaniosła Cię aż w daleki andyjski kraj
Misyjną posługą  ukazywałeś ludziom Raj
Sieć zarzucałeś każdego dnia pokornie wołając: Boże dobry połów daj

I nie szczędził łaski za misyjny trud
Miłosierny Pan wszelkich wód

Dziś jak echo zabrzmiały znane Ci słowa
ks. Mariusz - CFM, Warszawa 2010
Pójdź za Mną - lecz inna ich wymowa
Wystarczy twej pracy - Misja spełniona
Zostaw swe sieci i pójdź w Me ramiona

Już teraz dane Ci przekroczyć niebiańskiej wody brud
Wierny Kapłanie Mazurskich wód


Pamięci ks. Mariusza Graszka – misjonarza z Boliwii

Msza Pogrzebowa w Oruro



Wdzięczny za dar wspólnie przeżytego czasu w CFM,
współbrat w misyjnym posługiwaniu
Ks. Paweł Chudzik - Peru
Pampas, 10. 02. 2013



Trudno jest po ludzku przyjąć tę prawdę, że śmierć jest początkiem nowego, lepszego życia, ale tak jest naprawdę.
Jest tak, bo Chrystus umarł i zmartwychwstał, abyśmy i my żyli.
Sensem naszego życia na Ziemi, jest więc, tak żyć, by po śmierci móc żyć z Chrystusem. 
Oto tajemnica Powołania każdego z nas.
Tak właśnie żył ks. Mariusz, zawsze uśmiechnięty i gotowy służyć pomocą, spełniając jedynie swoje Powołanie.


Ks. Mariusz Graszk w dniu 09 lutego br. zginął w wypadku, niosąc pomoc innym, w okolicach Oruro w Boliwii.
 Niech spoczywa w Pokoju wiecznym

Rodzicom i rodzeństwu składam najszczersze wyrazy współczucia i zapewniam o swojej pamięci w modlitwie. 

wtorek, 5 lutego 2013

Mała Czarna...


W dzień taki jak ten,  gdy za oknem hula wiatr, a słońce ledwie zza chmur się przebija, nic tak dobrze nie poprawia nastroju, jak „mała czarna”.


Siedzę właśnie nad filiżanką takowej, zwyczajnej – niezwyczajnej kawy. Ten aromat, ten smak… hmm… to jest to...

Tak, wiem, o gustach się nie rozmawia i nikogo nie będę przekonywał do picia czy nie picia tego „czarnego napoju” – sprawa gustu.

Jednak kawa, która piję jest niepospolita i warto o niej kilka słów powiedzieć.

Rośnie w Andach Centralnych, a dokładnie w Matibambie, dojrzewając na słonecznych zboczach pięknych gór, gdzie błękit nieba przeplata się barwami gromad skrzeczących papug.  W tym sprzyjającym klimacie, ciepłym i wilgotnym (zaledwie 1400 -1800 m.n.p.m.) „rodzi się” kawa z mej filiżanki.

Kiedy owoce już dojrzeją, miejscowi ludzie zbierają ziarna do koszów i zanoszą do swoich nieco wyżej położonych domów (2200 m.n.p.m.), by poddać je dalszej „obróbce”. 

Po lekkim podsuszeniu, każde ziarenko obierają ze „skorupek” i poddają pierwszej selekcji – taka troska o jakość „Q” J
Po tym elemencie procesu odbywa się jego najważniejsza część – mianowicie „palenie”. W odpowiednio przygotowanym miejscu, z paleniskiem i naczyniem do wypalania, wyspecjalizowana w tym fachu kobieta siada sobie w kucki i zabiera się do tego arcyważnego dzieła, dla późniejszego smaku i aromatu palonej kawy.
W nagrzane na palenisku naczynie sypie odpowiednią ilość ziaren i się zaczyna… „palenie” kawy – Taaak… więc tak to wygląda… J
Pani, co zna się na tym, zręcznym kolistym, jednostajnie miarowym ruchem, miesza nieustannie „palone” ziarna kawy, swoim zgrabnym „mieszadłem”, tj. zwykłym patykiem, co jakiś czas „poprawiając” ogień w palenisku.
Proces trwa kilka chwil, trudno dokładnie określić (ok. 10 -15 min) wszystko zależy zapewne od wielu czynników, jednak najważniejszym jest wprawne oko „Palarki” i jej wyczucie czasu – ona najlepiej wie, kiedy kawa jest właściwie „wypalona”. Opróżnia więc naczynie, wysypując gorące ziarna kawy na przygotowaną tuż obok matę, by później nieco, już ostygłe ziarna wsypać do „firmowego” worka. Do palenia czeka jeszcze sporo ziaren, wiec pani Palarka nie marnując czasu, wprawnymi ruchami,  z uśmiechem na ustach zabiera się do całego procesu od nowa.

I proszę mi wierzyć, w tych prostych warunkach, prostymi narzędziami i niezwykle prostym sposobem  przygotowana tutaj kawa nie ma sobie równych – głęboki czarny kolor, „ziemisty” aromat i smak i prawdziwa moc. Parzona w specjalnym czajniczku roztacza przyjemną woń, co dodatkowo wyostrza apetyt na ten napój. Można ją pić bez rozcieńczenia przegotowaną wodą – jest wtedy niezwykle mocna lecz ma nieco gorzkawy posmak. Za to z odrobiną wody traci tę nutkę goryczy i zyskuje swój oryginalny i niepowtarzalny smak.
Smakoszom kawy muszę wyznać jedno: wszystkie jakieś tam...cobsy, …mayry, …edrosy, czy …emki i wszystkie inne wysiadają.
No cóż czas na „małą czarną” wraz z ostatnim łykiem niestety się kończy, trzeba wracać do swoich codziennych zajęć, lecz w jakże odmiennym nastroju, nawet słońce zza chmur zdaje się bardziej uśmiechać J


P.S.  

 A jeśli ktoś z Was będzie miał okazję być w rejonach Matibamby, niech da się skusić na tę odrobinę przyjemności. Jestem przekonany, że ten kto spróbuje tutejszej kawy, przyzna mi rację, że tutejsza kawa jest jedną z najlepszych na świecie.  Nieliczni szczęśliwcy będą mieli taką okazję w Polsce, kiedy przyjadę na urlop – kawa z Matibamby ma pewne miejsce w mojej walizce.


Pozdrawiam i życzę zawsze smacznej kawy J

wtorek, 29 stycznia 2013

Podziękowania...


Drodzy Ofiarodawcy!!!

Ojciec Święty,  Benedykt XVI wprowadzając nas w Rok Wiary mocno wyakcentował misyjny charakter Kościoła: „Chrystus «dzisiaj, tak jak wówczas, posyła (...) nas na drogi świata, abyśmy głosili Jego Ewangelię wszystkim narodom ziemi” (List apost. Porta fidei, 7), zachęcając przy tym wszystkich chrześcijan do angażowania się z większą odwagą i zapałem w missio ad gentes, aby Ewangelia dotarła aż na krańce ziemi. „Musimy zatem znów działać z taką samą gorliwością apostolską, jaka cechowała pierwsze wspólnoty chrześcijańskie, które choć były małe i bezbronne, potrafiły przez głoszenie i świadectwo szerzyć Ewangelię w całym wówczas znanym świecie”. (Orędzie na Światowy Dzień Misyjny 2012)


Jako misjonarz diec. Opolskiej, pracujący w peruwiańskich Andach, nie raz mogłem już doświadczyć owej gorliwości apostolskiej wielu ludzi dobrej woli, którzy swoją wiarą, modlitwą i ofiarami w sposób „cichy”, lecz konkretny, włączają się w Dzieło Ewangelizacji.

W ostatnim czasie bardzo namacalnie mogłem tego doświadczyć otrzymując nowe auto do pracy misyjnej, jako dar ofiarodawców: Funduszu Misyjnego Diecezji Opolskiej, Miva Polska i Miva Austria. Pragnę Wam Kochani serdecznie podziękować za ten Wasz dar.

Posługę misyjną spełniam w parafii De Nuestra Señora del Rosario w Salcabamie (Andy Centralne) liczącej ok 20 tys. mieszkańców w 4 dystryktach (ponad 40 wiosek), rozsianych na znacznym i zróżnicowanym terenowo obszarze – od klimatu subtropikalnego (1300 – 2000 m.n.p.m.) do wysokogórskiego (3000 - 4400 m.n.p.m.) 
Docieranie do najdalszych placówek wymaga wielu godzin jazdy po drogach, często wąskich, kamienistych, a w porze deszczowej mocno błotnistych. Do najdalszych placówek mam 8-9 godzin. Do niektórych częściowo dojeżdżam samochodem, a ostatni etap pokonuję pieszo - nie więcej jednak jak godzinę drogi. Nowe auto Toyota Hilux 4x4 jest więc dla mnie darem ogromnie pomocnym i czyni posługę misyjną o wiele łatwiejszą.

Dziękując za ten dar  materialny ośmielam się prosić o kolejny dar, ten duchowy, o Waszą modlitwę, bym mógł dobrze i owocnie spełniać swą posługę.
Ze swej strony pragnę również zapewnić Was o mojej modlitwie za wszystkich ofiarodawców i dobroczyńców Funduszu Misyjnego naszej diecezji, jak również Miva Polska, a konkretnym wyrazem tej wdzięcznej pamięci jest sprawowana Msza Święta w każdą I Sobotę miesiąca.

Niech Chrystus, nasz Pan i Zbawiciel, pomnaża Waszą wiarę, umacnia Nadzieję i rozpala Miłość, a Maryja, Gwiazda Ewangelizacji
i Matka Kościoła, otacza Was swą macierzyńską opieką.

Bóg Wam Zapłać.

Ks. Paweł Michał Chudzik – misjonarz w Peru.

Papieska Intencja Misyjna

Sierpień

Aby Kościoły partykularne kontynentu afrykańskiego, wierne przesłaniu ewangelicznemu, przyczyniały się do budowania pokoju i sprawiedliwości.