poniedziałek, 24 października 2011

Mój nowy dom - Parafia san Pedro de Pampas



Po trzech dniach w Limie, stolicy Peru i załatwieniu stosownych dokumentów w Niedzielę Misyjną dotarłem do parafii San Pedro de Pampas w której będę żył i pełnił posługę duszpasterską przez najbliższe lata (taką mam nadzieję).
Pampas to około 10 tyś. miasteczko położone w rozległej dolinie w centralnych Andach na wysokości 3 276 m. npm. Przy czym, pojęcie „miasteczko” nie oznacza tu tego samego, co zwykliśmy rozumieć przez to pojęcie w naszych polskich kategoriach. Niemniej jednak Pampas to miasteczko. Zabudowa… no cóż… raz lepsza raz gorsza, a czasem  to trudno uwierzyć, że ludzie mogą mieszkać w „czymś takim” – trudno to nazwać domem (opis dotyczy tylko tego, co widoczne z zewnątrz). Główne ulice są tu z płyt betonowych i całkiem dobrze się po nich jeździ. Jedyny feler tych ulic to tzw. „chopki” (spowalniacze) jest ich pełno, czasem zastanawiam się, po co ich tak wiele, choć patrząc na tutejsze „zwyczaje drogowe” to rzeczywiście dobrze że są. Pozostałe ulice nie są z betonu, po prostu są... bardzo naturalne, bo z ziemi, a ich stan…J
Tak sobie podziwiając architekturę zabudowy Pampas, dojechaliśmy przed plebanię. Od razu widać styl europejski. Budową plebanii zajmował się ks. Robert Ploch z diec. opolskiej wraz z obecnym prob. Ks. Robertem Zającem - diec. tarnowska. Jak się okazało, cała zabudowa to nie tylko plebania ale też centrum rekolekcyjne. Wszystko dobrze pomyślane i bardzo funkcjonalne, choć w dużej mierze to dopiero stan surowy i czeka nas tu wiele pracy. Część mieszkalna plebani jest już gotowa. Na placu plebani ogródek i boisko do piłki nożnej a wokoło podziwiać można widok pobliskich szczytów – no coś pięknego.
Jako pierwszy powitał nas plebanijny kundel „Bobi” wesoło merdając ogonem i obwąchując nowego przybysza. Zachęcony gestem gospodarza wszedłem wiec w progi plebanii. A w jadalni miła niespodzianka. nie tylko zostałem powitany ale i kwiatkami obsypany – takiego powitania, to w życiu jeszcze nie miałem – BIENVENIDO PADRE PABLO – no to witaj w domuJ

niedziela, 23 października 2011

Droga do Pampas – Tayacaja



23 Października, Niedziela

Godzina 6.00 w pełnym rynsztunku ruszamy z Robertem w drogę do parafii, teraz też i mojej, do Pampas. Doświadczenie ruchu ulicznego w Limie pozostanie w mej pamięci na długo.  Miasto już tętni życiem. Mimo to udaje się nam bez większych problemów wyjechać z Limy w dobrym tępię. Po drodze jest czas, by się wzajemnie bardziej poznać, do tej pory znaliśmy się z Robertem tylko z maili. Z każdym kilometrem bliżej celu. Mogę podziwiać piękne krajobrazy kontrastujące mocno z brudnymi, pełnymi śmieci poboczami. Obraz mijanych miejscowości raczej nie zachwycał swą estetyką. Bieda czasem aż nadto widoczna. Ludzie o twarzach z których nie potrafię jeszcze nic odczytać. Trochę smutny widok. Ogromne kontrasty, z jednej strony potęga, piękno i majestat gór z drugiej brudne, obskurne ulice i zabudowy, bieda ludzi.
Stan drogi generalnie dobry nie licząc nieprzyjemnych o słabej widoczności zakrętów,  wąskich pasów ruchu i licznych tirów na drodze, które ciężko wyprzedzić oraz licznych spowalniaczy ruchu, tzw. „śpiących policjantów”, to trzeba powiedzieć, że jest ok. Do tego dopisuje nam piękna, gorąca pogoda no i te góry, cudne są. 
Ciągle się wspinamy, w  najwyższym punkcie osiągamy wysokość 4818m npm. – przełęcz Ticlio, gdzie przebiega najwyżej położona kolej żelazna, zbudowana zresztą przez Polaka inż. Ernesta Malinowskiego (ta informacja może być już nie aktualna, bo z tego co wiem Chińczycy poprowadzili kolej przez Himalaje o około 200 m. wyżej od tej andyjskiej). Zrobiło się zimno lecz czuję się dobrze, trochę zatyka mi uszy i oddech jakiś płytszy ale poza tym bez problemów.  Od tego odcinka drogi przez jakiś czas zjeżdżamy ale nie długo.
Mijamy Huancayo, jedno z większych miast w Peru i jesteśmy już na ostatnim odcinku drogi do Pampas. Okazuje się, że najlepsze przed nami. Po kilku może kilkunastu kilometrach skończył się asfalt. Ostatnie 40 km trzeba pokonać po górskiej szutrowej drodze. Jeden wielki kurz, nierówności i dziury, mocno trzęsie. Robert jednak świetnie sobie radzi – lata doświadczeń. Ja nieco zestrachany, zwłaszcza gdy po bokach niezłe przepaści. Znów się wspinamy na ponad 4000m npm. Widoki równie piękne, choć czasem spowite kurzem.
Popatrz tam, widać już Pampas, za ok 45 minut będziemy na miejscu. Przed nami roztoczył się widok zielonej doliny. Pośród szarych szczytów otaczających nas gór robi to bardzo przyjemne  wrażenie. Osiem godzin drogi i jesteśmy na miejscu.
J Witaj Pampas J

sobota, 22 października 2011

Dokumenty w Urzędzie Emigracyjnym

Padre Robert zawiadamia swego zastępcę:
 "Udało się, dokumenty załatwione. Jutro wracamy do Pampas".
Nie ma lepszej szkoły cierpliwości jak wizyta w urzędzie, by załatwić jakąś sprawę. W moim przypadku chodziło o dowód osobisty obcokrajowca. Muszę tu zaznaczyć, że wiele ważnych kwestii, do końca mi nie znanych, załatwił wcześniej mój kolega Robert  (już 8 lat jest w tym pięknym kraju) co znacznie ułatwiło i skróciło nam czas załatwienia sprawy. Miałem już wizę dla osób duchownych pobyt stały pozostało więc wyrobić dowód dla obcokrajowca. Trzeba więc było złożyć odpowiedni komplet dokumentów (przygotował je dla mnie Robert) i złożyć w urzędzie wraz z paszportem i dokumentem z odprawy na lotnisku (kawałek papieru). Okazało się, że ten papierek  nie został przeze mnie wypełniony i na odprawie nikt nie zwrócił na to uwagi a co gorsze nie przybili mi na nim odpowiedniej pieczątki no i to był niezły klops. Pierwszy problem, jak się okazało kosztował nas kilka spacerków po piętrach, wizytę w kolejnych okienkach, wypełnienie kilku formularzy, skopiowanie dokumentów, dokonanie stosownej opłaty i trzy godziny czekania na uzupełnienie brakującej pieczątki. Później było już  nieco lepiej, spacerek po piętrach i wizyta tylko w pięciu okienkach, złożenie dokumentów, dokonanie stosownej opłaty, zrobienie zdjęcia, pobranie odcisków wszystkich palców dwóch dłoni, złożenie wzoru podpisu i ostateczne oczekiwanie na odbiór dokumentów. Ten etap kosztował nas kolejne dwie godzinki. No i w końcu upragnione i wyczekiwane wywołanie mojego nazwiska, co zabrzmiało miej więcej: „Czud-zyik”,  „Cud-zyik” „Pabel” , wizyta w ostatnim już okienku i odebranie dokumentu tożsamości dla obcokrajowca.
Mały plastikowy prostokącik - rozmiar identyczny z naszym dowodem osobistym,  za to radość Wielka, bo już jest.

piątek, 21 października 2011

Jazda samochodem po Limie

Poruszanie się po drogach w Limie to jedyne w swoim rodzaju doświadczenie. Nie wiem za bardzo od czego zacząć opis moich wrażeń, bo wszystko stanowić może odrębny opis. Zacznę więc od opisu pojazdów. Na drogach Limy spotkać można naprawdę niezłe fury z tak zwanej górnej półki ale są one jak rodzynki w cieście. W przeważającej liczbie mamy do czynienie z wszelkiej maści pojazdami. Zaskakiwać może  wygląd i stan techniczny tych pojazdów. Czasami ma się wrażenie że gdyby nie szpachla to blachy nie miałyby się na czym trzymać. Brak światła, zagięcia i rysy – nikt się tym chyba nie przejmuje, bo przecież  to nie przeszkadza w tym, by auto jeździło –prawda?!


Obserwując ruch na drodze nie sposób odnieść wrażenia, że do istoty sprawnego pojazdu w Limie należą dwie rzeczy: sprawne hamulce i klakson ( w nocy dochodzi jeszcze trzecia rzecz, mianowicie sprawne światło – dobrze by było, gdyby wszystkie, ale jeśli brakuje jednego to da się przecież przeżyć). Bez  tych rzeczy pojazd w Limie jest niesprawny, wszystko inne ma tu drugo, trzecio bądź ileś tam rzędne znaczenie. Hamulce i klakson są w nieustannym użyciu. Ruch uliczny można spokojnie określić słowem dżungla – każdy jedzie bacząc jedynie na przód swojego pojazdu. Za kierunkowskaz często służy ręka wystawiana przez okno. Linie poziome jeśli są to i tak nikt się tym nie przejmuje. Wciskanie się, zmienianie kierunku jazdy odbywa się na zasadzie” kto pierwszy ten lepszy” lecz co ciekawe, nikt się temu nie dziwi wszak tutaj to norma poruszania się po drogach.
Nasz pojazd - bez niego byłoby trudno
Co do znaków owszem są ale bardzo mało i raczej są to tylko znaki kierunkowe z nazwami ulic. Są tu również znaki świetlne i generalnie nawet się ich przestrzega, choć zdarza się że nie zawsze -wszystko zależy od natężenia ruchu.
Kończąc ten subiektywny obraz odczuć jazdy autem po Limie odnotuję jeszcze jedno: ruch pojazdów jest tu nieustanny, niczym rzeka płyną tu auta i inne pojazdy we wszystkich możliwych kierunkach raz po raz korkując się to tu to tam, na chwilę bądź dwie chwile, co i tak jest bez znaczenia, bo przecież ostatecznie dojeżdża się do celu – czas nie ma tu większego znaczenia - Jak nie dziś to jutro, przecież jutro też jest dzień.
PS. Jeśli ktoś uważa się za dobrego kierowcę niech przyjedzie do Limy. Tu będzie mógł prawdziwie zweryfikować swoje umiejętności a przy tym adrenalina zagwarantowana zawsze na najwyższym poziomie.
Słowem ruch uliczny w Limie to POEZJA JAZDY.

czwartek, 20 października 2011

Bliżej nieba



20 października 2011

Za oknem głucha, ciemna noc. Trzeba wstawać. Obmywam twarz zimną wodą, patrzę w lustro… J Dzień Dobry, dziś czeka Cię długa droga.
Idę do Kaplicy na Mszę Święta. Na zegarze 4.00. Odprawiam wraz z ks. Mariuszem – on też rozpoczyna Misyjną Drogę. Na lotnisko odwozi nas sam „strażnik” CFM. Za szyba samochodu Warszawa jeszcze rozświetlona latarniami, choć tu i ówdzie budzi się ze snu. No to… trzymajcie się chłopaki… Graba na pożegnanie. Pozostaje tylko odprawa no i wylot.
Start z Warszawy według planu - godz.07.05 - lot spokojny i przesiadka w Paryżu. Trochę  nam zajęło znalezienie odprawy na lot do Limy ale się udało.  Z godzinnym opóźnieniem odlatujemy, kierunek Lima. Teraz tylko trzeba nam przetrwać lot (12 godzin w powietrzu).
Świat z wysoka wygląda inaczej. Początkowo jeszcze widać szachownicę pól, wiosek i miast, lecz wkrótce wpadamy w chmury. Jakby mleko rozlało się za oknem. Nie trwa to jednak długo i już widać błękit czystego nieba a pod nami  pierzyna białych chmur szczelnie otula to co pod nami. Każdy przeżywa lot na swój sposób. Próbuję zająć czymś myśli ale nie wychodzi mi to zbyt dobrze. Obserwuję to co za oknem. Już jesteśmy nad oceanem… Lekka zadumę przerywa stewardesa serwująca posiłek, rzeczywiście trochę zgłodniałem. No nie jest to kuchnia mamy, ale zawsze coś. Wskazówki swoim tempem biegną po tarczy zegara odmierzając czas. Jeszcze parę godzin, damy radę. Korzystając z okazji wstaje z miejsca, by rozprostować kości, w życiu tak długo, bez przerwy nie siedziałem na jednym miejscu. Rozmawiam z kompanem o tym i owym a czas, swoim tempem powoli ale systematycznie upływa. Czasem chciałoby się przyspieszyć ten czas ale nic z tego bo ów czas ma swój czas.
Tymczasem nowa atrakcja za oknem. Amazonia, zielono pod nami się zrobiło i jakoś serducho radośniej zabiło. Jest i Amazonka, nawet z tak wysoka wygląda okazale. Majestatycznie przecina szeroką ławą tę zieloną krainę. Wijące się liczne dopływy tworzą jedyny w swoim rodzaju niezwykle piękny obraz. Jaka szkoda, że pierzyna chmur ponownie otuliła ziemię. To był widok, będzie co wspominać.
Jaśnie Pan Zegar wskazuje że już blisko J rzut oka za okno, zgadza się, musi być blisko, bo widać pod nami Andy. No… to… hmm…. Taaak. - Widzisz, to będzie Twój dom na najbliższy czas. Wielkie, surowe i po horyzont.
Pada komunikat, że podchodzimy do lądowania. Że tak powiem, no w końcu, ileż można siedzieć. 
W oddali już widać Limę. Zataczamy koło i spokojnie bezproblemowo siadamy na płycie lotniska. Nie ma jak na ziemi J Teraz trzeba tylko odebrać walizki i … no właśnie i co dalej? Pewni ludzie obiecali nam, że będą czekać, więc bez obaw, z pewnością zatroszczą się o nas. Czekamy na walizki, taśma ruszyła… mam jedną… i drugą. Czekam na Marusza, on z kolei czeka na swoje walizki. No… jest jedna… a gdzie druga…. Czekamy… czekamy… czekamy, już wszyscy odebrali swoje walizki i sobie poszli, a my czekamy… oho nie ma…
...a wózeczek Marusza pusty
Disculpe señor, no he recibido mi segunda maleta. - Un minuto por favor… Czekamy… jest!!! - samotna na taśmie, ostatnia, to się nazywa mieć szczęście.  Najważniejsze jednak, że jest. Przechodzimy ostatnią odprawę i wchodzimy na halę oczekiwań. Obrazek jak z filmu J pełno ludzi z tabliczkami, kto i na kogo czeka. 
Do mych uszu dociera znajomy głos: Pablo, Pablo estamos aqui…, tak, tak, to  roześmiana od ucha do ucha ekipa powitalna.  Zrobiło się miło. 
Lima…, uff… naprawdę jestem w Limie, na peruwiańskiej ziemi. Tak oto staje się faktem początek Nowego…

środa, 19 października 2011

Szczęśliwej Drogi już czas...



19 października, 2011

To był długi czas oczekiwania, dokładnie cztery lata odkąd poprosiłem swego biskupa o możliwość wyjazdu na misje. Przyszła zgoda, no i mogłem rozpocząć rok przygotowań w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie. Była nauka języka i wiele innych ciekawych i przydatnych zajęć. Czas szybko przeminął. Trochę nowych doświadczeń duszpasterskich w klimatach hiszpańskich i to by było na tyle. Zakupy tego co wydaje się być najbardziej potrzebne, spakowanie walizek, pożegnanie z najbliższymi i w DROGĘ. 


Wyjazd do posługi misyjnej czas zacząć. Z rodzinnego domu, za sobą zostawiając to co tak cenne, bliskie i znane ruszam pełen nadziei, że to co spotkam tam daleko, szybko poznam i że stanie się dla mnie równie bliskie. Mijam po drodze zaorane pola, złocące się lasy, czyste błękitne niebo nade mną. Jest ciepło – to w końcu Złota Polska Jesień. We wspomnieniach, pejzażami swej rodzimej krainy otulony dojeżdżam do Warszawy. Jeszcze raz w murach domu Centrum Misyjnego, nacieszam się widokiem znajomych osób, odpoczywam i zbieram myśli w zaciszu naszej kaplicy. Jutro, wcześnie rano wylot do Peru. 

Papieska Intencja Misyjna

Sierpień

Aby Kościoły partykularne kontynentu afrykańskiego, wierne przesłaniu ewangelicznemu, przyczyniały się do budowania pokoju i sprawiedliwości.